image Home       image Fowles,       image Fitzgerald,       image r04 06 (9)       image R 22MP (3)       image 45 (3)       

Linki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Max Mccoy

Indiana Jones i powietrzni piraci

 

 

 

1.

Obserwowali, jak pierwszy pociąg minął ich i z mozołem zaczął piąć się pod górę, wypluwając kłęby czarnego dymu i rozżarzone węgle. Była to istna forteca na kołach. Skład otwierał opancerzony wagon, zbudowany z grubych stalowych płyt pociętych szczelinami otworów strzelniczych, z obrotową wieżyczką wyposażoną w szybkostrzelne działko kalibru 57 mm. Pchała go z hałasem lokomotywa, która ciągnęła za sobą jeszcze dwie platformy z umieszczonymi na nich metalowymi barykadami i wałami z wypełnionych piaskiem worków. Spoza nich ośmiu ludzi, uzbrojonych w karabiny maszynowe, obserwowało gęste zarośla po obu stronach toru.

Był to przygotowany na wszystko eszelon-zabójca, wywiadowca, który miał zapewnić bezpieczny przejazd drugiemu, odległemu o tysiąc metrów pociągowi, utrzymującemu tę samą prędkość wzdłuż południowo-zachodniego wybrzeża Związku Południowej Afryki. W opancerzonym wagonie drugiego pociągu spoczywał opasły sejf, opatrzony trzema zamkami, przyśrubowany do podłogi i owinięty łańcuchami. Wewnątrz znajdowała się torba z potrójną warstwą wodoodpornej foczej skóry, w torbie zaś - brylanty o wartości przekraczającej miliard dolarów. Ponad sto zapierających dech w piersiach, ogromnych, doskonale oszlifowanych kamieni, zmierzających do ufortyfikowanych sklepów odgrodzonej murami enklawy Amsterdamu.

Diamenty wysyłano zwykle bezpośrednio z Kapsztadu, a przynajmniej właściciele kopalń przekonywali, że tak jest. Mogły być

one także ekspediowane z Port Elizabeth lub East London, czy nawet z portów Durban i Maputo, położonych dalej na południo-wo-wschodnim wybrzeżu. Transportom takim zawsze towarzyszyły oddziały uzbrojonych po zęby żołnierzy - a przynajmniej wszyscy mieli tak myśleć. Puszczano więc w obieg pogłoski, że w konwoju wiezione jest złoto, a atakowanie transportów złota eskortowanych przez małe armie byłoby przykładem syzyfowej pracy, j eśli nie przejawem głupoty; nie tylko ze względu na siłę ognia ochrony, ale także objętość i wagę samego kruszcu.

Przewożenie brylantów łączyło się z grą forteli. Jeden człowiek mógł nosić przy sobie większą fortunę w brylantach niż kilka wagonów wypchanych sztabami złota, a posunięcia Christiana Vlotmana, Afrykanera odpowiedzialnego za bezpieczeństwo tych transportów, były zaskakujące i trudne do przewidzenia.

To właśnie on wysłał dwa pociągi na północ w kierunku Zatoki Aleksandra, wzdłuż granicy Namibii, dawniej noszącej nazwę Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej. Zatoka Aleksandra leży u ujścia rzeki Oranje. Na rozkaz Vlotmana pogłębiono wejście do zatoki, by mógł w niej oczekiwać dobrze uzbrojony krążownik, który miał powieźć ładunek do Amsterdamu.

Kapitanowi krążownika przypadło jednak w udziale długie i bezowocne oczekiwanie.

Gdy pierwszy z pociągów, ze strażnikami gotowymi w każdej chwili otworzyć ogień, wyszedł z zakrętu i wtoczył się na most ponad położonym kilkaset metrów niżej skalistym korytem rzecznym, mężczyzna ukrywający się wśród otoczaków na pobliskim zboczu przekręcił dźwignię zapalnika. Sto kilogramów dynamitu, umocowane kablami do masywnych drewnianych belek mostu, znikło w gwałtownym rozbłysku i potężnym wstrząsie. Grube belki rozpadły się na drzazgi, rozerwały konstrukcję i jeszcze zanim zagasł blask wybuchu, most zaczął się chylić pod ciężarem pociągu. Grzmot potoczył się korytem rzeki, odbijając się od otaczających ją wzgórz, a pociąg w straszliwie zwolnionym tempie przechylił się i zatrząsł niczym w konwulsjach. Wątłe okrzyki przebiły się przez narastający łomot walącej się konstrukcji. W przepaść zaczęły wpadać wagony, z których wysypywali się bezwładnie pasażerowie.

Ziemia zawibrowała od eksplozji, ponownie zadrżała od powracających fal wybuchu i wydała z siebie bolesne westchnienie, gdy lokomotywa i ciężki opancerzony wagon roztrzaskały się na

głazach. Kłęby dymu i kurzu wzbiły się w powietrze, kocioł eksplodował, a echa wybuchu potoczyły się po wzgórzach.

Ziemia zafalowała nawet w znacznej odległości od miejsca katastrofy. Szyny pod drugim pociągiem poruszyły się niczym odcedzane spaghetti. Pociąg przetrzymał fale uderzeniowe i nie wykoleił się, ale nie było wątpliwości co do katastrofy, jaka spotkała ekipę pilotującą. Maszyniści natychmiast rozpoczęli hamowanie. Spomiędzy stalowych szyn i ślizgających się po nich stalowych kół sypnęły się strumienie iskier. Główny maszynista pociągnął za linkę, uwalniając wraz z parą przeraźliwy gwizd, aby zawiadomić wszystkich pasażerów o niebezpieczeństwie, jakie na nich czyhało. Chwilę później pociąg stał już w miejscu, łagodnie posapując.

Kiedy strażnicy obejrzeli się za siebie, zauważyli, jak pułapka się zamyka - seria ognistych wybuchów rozerwała tor w miejscu, po którym przed chwilą przejechali. Pociąg nie mógł jechać naprzód, bo przed nim nie było już mostu. Nie mógł też się wycofać, gdyż szyny za nim przestały istnieć. Spoczywał niczym przedwieczny dinozaur, zamiast zabójczych kolców strosząc lufy karabinów maszynowych, tak jak ów największy drapieżnik unieruchomiony przez swą własną masę. Strażnicy z pełną świadomością czekali na zbliżający się atak.

Nie usłyszeli świstu kul ani huku moździerzy. Nie spadły bomby. Zamiast nich z górskich grani od strony lądu spłynął biały dym i przetaczając swe tumany po wzgórzach, spowił cały pociąg.

Ludzie wdychali dym, który nie był dymem. Krztusili się i ka-słali, chwytali się za gardła i piersi, gdy fosgen wlewał im się do ust i nozdrzy, czyniąc spustoszenie w ich płucach. Przesycona słodyczą woń świeżego siana opanowała atmosferę; słodki zapach duszącej śmierci, gazu paraliżującego mięśnie i nerwy. Strażnicy padali w konwulsjach na ziemię i umierali.

Gaz bojowy fosgen w trwałej postaci przestaje być szkodliwy po upływie trzydziestu minut, lecz ludzie na wzgórzach nie mieli czasu do stracenia. Pułkownik Hans Stumpf rozmawiał spokojnie, ale z werwą z ludźmi oczekującymi jego rozporządzeń; każdy z nich otrzymał rozkazy drogą radiową przez słuchawki.

- Naprzód! - warknął Stumpf. Jego ludzie wypadli z ukrycia, chronieni przez niepotrzebne już kamizelki kuloodporne i maski gazowe, by uniknąć wdychania pozostałości fosgenu. Zeszli ze skarpy nie łamiąc perfekcyjnego szyku.

7

Ciężkie drzwi opancerzonego wagonu wysadzono niewielkimi ładunkami nitrogliceryny. Gdy napastnicy weszli do wnętrza z karabinami gotowymi do strzału, znaleźli powykręcane ciała ośmiu uduszonych ludzi. Po odciągnięciu na bok jednego z nich i założeniu materiałów wybuchowych przy sejfie wycofali się na zewnątrz. Ponownie przekręcono dźwignię zapalnika i z pancerki dobiegł stłumiony odgłos eksplozji. Napastnicy natychmiast weszli do środka, ignorując buchający ze środka dym.

Drzwi sejfu trzymały się tylko na jednym zawiasie. Jeden z mężczyzn wyjął z niego stalowe pudełko i wyłamał wieko. Wewnątrz, w aksamitnych woreczkach, spoczywał ich łup. Skrzący się, iście cesarski okup w ogromnych, różnokolorowych brylantach. Człowiek klęczący przy sejfie i przyglądający się fortunie sprawiał wrażenie sparaliżowanego. Powodem nie były drogie kamienie, lecz skromny sześcian o bokach długości około ośmiu centymetrów, na którym widniały wyryte dziwne symbole. Kostka błyszczała jak wypolerowany brąz. Przy pomocy innego mężczyzny szybko umieścił brylanty i sześcian w zapieczętowanych wodoszczelnych torbach. Dowodzący nakazał coś gestem jednemu ze swych ludzi, po czym wszyscy trzej ruszyli w dół zbocza. Nad brzegiem rzeki czekał na nich pułkownik Stumpf. Wskazał na wodoszczelne torby.

-  Macie wszystko? - spytał twardym, choć teraz podwyższonym z emocji tonem.

Jego ludzie pozdejmowali maski gazowe.

-  Tak jest! Wszystko, co było w sejfie, mamy tu.

-  A co z, hm, przesyłką specjalną? Dłoń w rękawicy poklepała torbę.

-  Też jest tutaj.

Pułkownik wysilił się na coś w rodzaju uśmiechu, potem zacisnął usta.

-  Znakomicie. W Berlinie będą zadowoleni. Ruszamy. Pomaszerowali w kierunku ukrytego w zatoczce pontonu.

-  Zmierzcha się - powiedział Stumpf, rozglądając się po niebie. - Niech reszta dokończy dzieło. Za dwadzieścia minut wszyscy mają być w pontonach gotowi do wypłynięcia.

Żołnierze, którzy zostali przy pociągu, zakładali nowe ładunki i zapalniki. Operację przeprowadzili szybko i sprawnie, i wkrótce dołączyli do swoich towarzyszy na nabrzeżu. Nadciągała noc. Pułkownik Stumpf obserwował morze przez lornetkę.

- O! - wykrzyknął. - Widzę sygnał. Wypływamy. Ruszać się!

Cztery pontony przemierzyły ponad trzykilometrowy dystans, jaki dzielił je od majaczącego w mroku kiosku łodzi podwodnej. Nie wynurzając się całkowicie, łódź pochłonęła grupę uderzeniową. Stumpf jako ostatni wślizgnął się w czeluść otwartego włazu. Zatrzymał się i obrócił, by spojrzeć na ledwie widoczny już w ciemnościach pociąg, i nacisnął przycisk detonatora radiowego. Seria potężnych eksplozji uniosła w górę ogromne, poszarpane szczątki pociągu i ludzkich ciał. W chwilę potem ogień przerzucił się na zarośla rosnące wzdłuż nasypu. Stumpf kiwnął z satysfakcją głową i wrzucił detonator do wody, zatapiając go w mrocznych głębinach razem z pontonami, które przebito ostrzami noży. Niedługo później po łodzi podwodnej nie pozostał żaden ślad.

Pociąg ratunkowy przybył dwie godziny później. Jego obsługa z niedowierzaniem patrzyła na ogrom zniszczeń, jaki zastała na miejscu katastrofy.

Następnego dnia rano...

Około stu dwudziestu kilometrów na południowy zachód od przylądka Dernburg, pod szarym, sztormowym niebem nad powierzchnię wynurzyła się nieznacznie łódź podwodna. Z kiosku wypuszczono balon z przyczepioną do niego anteną radiową. Osiągnąwszy wysokość siedemdziesięciu metrów balon zatrzymał się i naprężył antenę emitującą sygnał naprowadzający.

Wachtowy zawołał pułkownika Stumpfa.

-  Samolot na lewej burcie! Leci nisko nad horyzontem i kieruje się wprost na nas!

Stumpf podniósł lornetkę do oczu. Nie miał zamiaru podejmować ryzyka. Jeśli to nie jest „Rohrbach Romar" z Deutsches Aero Lloyd, rozsieką go ogniem karabinów maszynowych i popłyną dalej zanurzeni.

Charakterystyczny dźwięk silników dużego hydroplanu był nie do pomylenia; śmigła pracowały trochę asynchronicznie. Utrzymując niski pułap, okrążył on łódź podwodną, potwierdził swą tożsamość zakodowanym przekazem radiowym. Pułkownik Stumpf zwrócił się do kapitana łodzi:

-  Zasłona dymna, kapitanie.

Kapitan skinął głową i krzyknął do załogi:

-  Dwa granaty dymne! Schnelll

Dwóch marynarzy odbezpieczyło granaty i położyło je na pokładzie. Zasyczały płomienie i dym zakotłował się w powietrzu, ukazując prędkość i kierunek wiatru. Hydroplan zawrócił w oddali i przygotowywał się do wodowania pod wiatr. Pułkownik Stumpf spoglądał z dumą na wielki górnopłat, który idealnie nadawał się do obecnej misji. Wznoszące się ponad wyprofilowanym dnem burty steranego kadłuba były płaskie, a rozpiętość skrzydeł przekraczała trzydzieści metrów. W pomruku trzech potężnych silników typu BMW VLuz słyszało się drzemiącą w nich ogromną moc. Czterołopatowe drewniane śmigła, grube i masywne, gwałtownie biły powietrze. Stumpf wiedział, że to von Moreau siedzi za sterami. Panowanie nad ważącym prawie dwie tony monstrum ponad otwartym morzem wymagało najwyższych umiejętności, a on był najlepszy. „Romar" podchodził do wodowania delikatnie muskając powierzchnię, potem zaś zanurzył się głębiej, gdy Moreau zmniejszył moc. Wreszcie zbliżył się do łodzi podwodnej, ale zachował bezpieczny dystans. Majtkowie opuścili na wodę ponton i przytrzymywali go za linki.

Trzej ludzie z oddziału szturmowego wyszli na pokład. Jeden z nich niósł wodoszczelną torbę. Stumpf pokazał im, żeby poczekali na niego w pontonie, sam zaś zwrócił się do kapitana:

-  Dziękuję, kapitanie Loerzer. Zgranie w czasie, cała akcja, wszystko było godne pochwały.

Mężczyźni podali sobie ręce. Loerzer uśmiechnął się.

-  Kiedy pomyślę, jakiej korzyści to przysporzy naszym nowym Niemcom... - pokiwał głową, nie kryjąc emocji.

Stumpf zasalutował szybko i wszedł do pontonu.

-  Do wioseł! - warknął. Jego ludzie wiosłowali równo i mocno i wkrótce dobili do czekającego na nich „Romara". Gdy weszli już na pokład, Stumpf odwrócił się i zatopił ponton kilkoma strzałami z pistoletu.

Rozpoznał von Moreau wyglądającego z kokpitu.

-  Erhard, przyjacielu! - wykrzyknął. - Nie traćmy czasu!

Von Moreau pomachał mu ręką, jednocześnie kiwając głową. Chwilę później niski grzmot przetoczył się po mrocznej powierzchni oceanu. Z łodzi podwodnej strzeliły race, co zapewniło von Moreau widoczność przy starcie. Kiedy race, wolno opadające na spadochronach, z sykiem zgasły w wodzie, olbrzymi „Rohrbach" od dawna już był w powietrzu i wspinał się w gó-

10

rę. Na wysokości dwustu pięćdziesięciu metrów von Moreau wyrównał lot i wszedł w zakręt, by oddalić się o co najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów od wybrzeża Związku Południowej Afryki. Nikt nie spodziewał się tu w nocy hydroplanu, a już z pewnością jakiegokolwiek samolotu kierującego się na południe, w odległości stu pięćdziesięciu kilometrów od Kapsztadu. Dopiero później rozpoczną swą długą podróż na wschód, a potem zmienią kurs na północny wschód.

Stumpf udał się do kabiny pilotów.

-  Jak stoimy z paliwem?! - musiał podnieść głos, by przekrzyczeć hałas silników.

-  Znakomicie! - odparł von Moreau. - Bez kompletu załogi i bez ładunku dodatkowe zbiorniki dają nam zasięg ponad trzech tysięcy kilometrów. Złapiemy statek o czasie i pozostanie nam jeszcze sporo rezerwy.

Dłoń Stumpfa zacisnęła się na ramieniu przyjaciela.

-  Dziękuję. Teraz trochę się zdrzemnę. Obudź mnie, jeśli zajdzie coś nieprzewidzianego.

Siedemnaście godzin później...

- Statek znajduje się około ośmiu kilometrów przed nami -zameldował drugi pilot Franz Gottler Flugkapitdnowi Erhardowi von Moreau. - Współrzędne trzy pięć dwa stopnie. Nawiązałem już kontakt i statek ustawia się właśnie pod wiatr jako nasz punkt odniesienia.

Von Moreau skinął głową. Stłumił ziewnięcie: większość ostatnich dwudziestu ośmiu godzin spędził za sterami. Teraz ponownie natężył uwagę, nieznacznie skręcił „Romarem" w lewo i delikatnie zaczął przymykać wszystkie trzy przepustnice, których dźwignie znajdowały się pod jego prawą ręką. Ogromny hydroplan obniżył pułap i idealnie osiadł na wydłużonych wypukłościach fal, wzbijając przy tym pióropusz kropel i nieskazitelną falę rufową. Von Moreau podpłynął do statku handlowego. Między statkiem a jego maszyną na dwóch szalupach uwijali się marynarze z kijami o opatrzonych gumą końcach. Załoga „Romara" wyłowiła z wody gumowego węża i szybko uzupełniała baki i rezerwę oleju. Podano im szczelnie zamknięte pojemniki z gorącą żywnością i kilka baryłek ciemnego piwa. Wreszcie von Moreau otrzymał kartkę od kapitana statku:

11

Startujcie, gdy tylko będziecie gotowi. Kiedy znajdziecie się już w powietrzu, odnotuję w dzienniku pozycję i raport o locie 977 kompanii Aero Lloyd z Jeziora Wiktorii, z waszą maszyną na jego miejsce. Gratulacje z okazji wizyty na południu. Tu na dole rozpętało się istne piekło. Hals und Beinbruch!

Von Moreau uśmiechnął się. „Złam kark i nogę". Kapitan musiał w przeszłości być lotnikiem, skoro znał pozdrowienie pilotów wyruszających do boju. Wychylił się z okna kokpitu, dostrzegł kapitana i pomachał do niego ręką. Kilka minut później oderwali się od statku, ustawili w pozycji startowej pod wiatr i z łoskotem wzbili się w ciemniejące niebo. Teraz von Moreau wspiął się na wyższy pułap. Im mniej ludzi mogło się przyjrzeć „Rohrbacho-wi" w drodze do Niemiec, tym lepiej. Wzniósł maszynę na cztery tysiące dziewięćset metrów, zbliżając się do granicy możliwości ciężkiego hydroplanu. Skinął na siedzącego po prawej stronie Gottlera:

-  Przejmij stery. Ja się prześpię. Obudź mnie, jeśli zajdzie coś nieprzewidzianego, nawet gdyby wydawało się to błahostką.

-  Tak jest.

Chwilę potem von Moreau już spał. Hydroplan z hukiem silników podążał na północ.

Czternaście godzin później Flugkapitdn Erhard von Moreau nokiwał z zadowoleniem głową i stuknął palcem w mapę Morza Śródziemnego, spoczywającą na jego kolanach. Zerknął na drugiego pilota.

-  Jesteśmy dokładnie o czasie - oznajmił z nieukrywaną przyjemnością. -Niebywały lot! Kto by pomyślał, że przelecimy w nocy nad Ugandą, Sudanem i całą Libią bez napotykania po drodze żadnych przeszkód.

Gottler uśmiechnął się w odpowiedzi:

-  Pod nami tylko woda. Jaka jest nasza dokładna pozycja, kapitanie?

Von Moreau uniósł mapę.

-  To wybrzeże Libii, o tu. Przelecieliśmy nad El Agheila, pokonaliśmy Golfo Di Sidra, następnie Morze Śródziemne i teraz -postukał w mapę -jesteśmy, hm, tutaj. Trzydzieści pięć stopni szerokości północnej i osiemnaście stopni długości zachodniej. Przed nami Sycylia i Włochy, i jeśli utrzymamy obecny kurs, przelecimy

12

nad Cieśniną Messyńską, tutaj, a potem nad Livorno i dalej prosto do domu.

Von Moreau trzymał mapę w górze, by drugi pilot mógł lepiej zobaczyć trasę. Teraz, gdy ją składał, ujrzał coś przez gruby wia-trochron. Powoli opuścił mapę, patrząc w niebo z malującym się na twarzy wyrazem zaskoczenia.

-  Franz! Popatrz uważnie. Niemal na wprost nas, trzydzieści stopni nad linią horyzontu.

Słońce odbijało się z oślepiającym błyskiem od jakiegoś obiektu.

-  Kapitanie, to coś wygląda jak... jak zeppelin! Ale to jest ogromne! - Gottler wytężał wzrok. - Leci bardzo wysoko, a odblask jest tak silny, że...

-  Utrzymać kurs i wysokość - uciął von Moreau. - Obejrzyjmy to sobie. - Sięgnął do kieszeni ze swoimi przyrządami i wydobył silną lornetkę. Ustawił ostrość i zaklął pod nosem.

-  Mein Gott...

-  Co to jest, kapitanie? - nie wytrzymał Gottler.

-  Coś w kształcie torpedy. Ma chyba z pięćset metrów długości, ale... - Mówił teraz zarówno do siebie, jak i do drugiego pilota. - Ale wtedy byłby co najmniej dwa razy większy niż największy zeppelin, jaki kiedykolwiek zbudowaliśmy! Z początku myślałem, że to „Graf Zeppelin". Już od dwóch lat odbywa rejsy nad Atlantykiem.

-  Kapitanie, jesteśmy na pięciu tysiącach...

-  Tak, tak, wiem. Cokolwiek to jest, znajduje się co najmniej dwa razy wyżej niż my, a zeppeliny tak wysoko nie latają! Poza tym - przerwał sam sobie - przejmę stery, Franz. Powiedz mi, co ty widzisz.

Gottler podniósł lornetkę do oczu:

-  Obiekt jest tak wielki, jak pan twierdził. Ale... poszycie nie jest z materiału, jak u „Grafa". Ten statek jest od dziobu po rufę pokryty metalem.

-  Co jeszcze?! - naciskał von Moreau, za wszelką cenę pragnąc albo potwierdzenia tego, co przed chwilą widział, albo informacji, że jego oczy spłatały mu figla.

-  Silniki, kapitanie. To znaczy - Gottler zająknął się z niedowierzania - nie ma ich. Nie widzę nawet śladu silników, a to przecież niemożliwe. Proszę spojrzeć, obiera kurs przecinający naszą drogę lotu. I chociaż jest dużo wyżej, wyraźnie zamierza nas prze-

13

chwycić. Ale jak... jak to jest możliwe bez silników? - Opuścił lornetkę i popatrzył na von Moreau. - Kapitanie, nie rozumiem...

-  Do diabła z rozumieniem! Zapisuj wszystko, co widzisz, jasne? Rób notatki!

Von Moreau pochylił się na prawo i obrócił w kierunku stanowiska radiooperatora.

-  Stryker! - wrzasnął - Dasz radę złapać Hamburg na krótkich falach? Próbuj!

Zwrócił się ponownie do Gottlera:

-  Co jeszcze dostrzegasz?

-  To niewiarygodne, kapitanie, ale nawet z tej odległości wyraźnie widać, że obiekt zwiększył prędkość. Z całą pewnością porusza się szybciej i... kapitanie! Od obiektu oddzieliło się kilka mniejszych! Widzi je pan? Strasznie błyszczą w tym słońcu... Pierwszy raz w życiu widzę coś takiego. Jaki mają kształt, kapitanie! Są jak... jak półksiężyce. Ależ szybko się poruszają! To... to niesamowite, kapitanie! Nie mają silników ani śmigieł!

Von Moreau złapał swoją lornetkę.

-  Przejmij stery - warknął do Gottlera. - Utrzymaj kurs i wysokość. Stryker! Co z tym Hamburgiem?

Radiooperator Albert Stryker wpadł do kokpitu.

-  Kapitanie, nasze transmisje są blokowane. Słyszę tylko zakłócenia. Ktoś nas rozmyślnie zagłusza.

-  Próbowałeś innych systemów?

-  Próbowałem na każdej częstotliwości. Nic się nie przedostaje. - Stryker wyglądał teraz przez szybę; spostrzegł trzy świecące, półksiężycowate obiekty, które zbliżały się do nich, szybko obniżając wysokość. Otworzył usta ze zdumienia.

-  Co... co to są za...

-  Wracaj do radiostacji, Stryker! - rozkazał von Moreau. - Próbuj dalej, choćby i zębami, bylebyś nawiązał łączność.

-  Tak jest! Zrobię, co w mojej mocy, kapitanie. - Stryker pospieszył do sprzętu radiowego.

-  Pierwszy raz widzę coś takiego - powiedział von Moreau do drugiego pilota. - To zadziwiające. Najpierw olbrzymia torpeda, teraz te pędzące po niebie półksiężyce... Wyciągają chyba z siedemset albo osiemset na godzinę. - Potrząsnął z niedowierzaniem głową. - Coś musi je napędzać. Ale co? Skąd pochodzą? Kim są ich piloci? I po co przybyli? - wyrzucał z siebie pytania bez odpowiedzi.

14

Stryker ponownie wpadł do kokpitu:

-  Kapitanie! Ci tam w górze... - trzęsącą się ręką wskazał skrzący się półksiężyc, który minął ich z ogromną prędkością i zakręcił bez najmniejszego wysiłku, jakby za sprawą czarów. Pozostałe dwa zajęły pozycje, po jednym przy każdym skrzydle „Ro-mara".

-  Nawiązali z nami kontakt, kapitanie. Von Moreau wbił wzrok w Strykera.

-  W jakim języku, człowieku?

-  W naszym, kapitanie. Po niemiecku.

-  I co mówią?

Stryker przełknął ślinę, zanim się odezwał:

-  Rozkazują nam natychmiast wodować albo nas zestrzelą.

Von Moreau szybko ocenił grozę sytuacji, w jakiej się znaleźli. Olbrzymi kształt nad nimi to z pewnością statek macierzysty, latający lotniskowiec. Przy takim kształcie, rozmiarach i osiągach nie miał prawa istnieć, ale jednak tam był. A te jeszcze bardziej niesamowite półksiężyce, połyskliwe, niewiarygodnie szybkie i bez widocznego napędu. O tyle wyprzedzały ich „Romara", że równie dobrze mogliby płynąć łodzią wiosłową. Nie miał wątpliwości, że groźba zestrzelenia była prawdziwa.

-  Przekaż im, że się dostosujemy - powiedział von Moreau. Gottler patrzył na niego z niedowierzaniem.

-  Nie mogę, kapitanie - odparł Stryker. - Rozkazali nam schodzić do wodowania natychmiast. Powiedzieli też, że nie będę mógł im przekazać odpowiedzi.

Von Moreau nie miał wątpliwości. Instynkt zrodzony z doświadczenia nabytego podczas misji bojowych, lata pracy na wielkich samolotach rejsowych i to, co zobaczył podczas tego nieziemskiego pokazu - wszystko to złożyło się teraz na intuicyjną decyzję. Prawą ręką przyciągnął dźwignie przepustnic, zmniejszył moc, obniżył nos i rozpoczął manewr wodowania.

Nie mogli nawiązać z nikim łączności radiowej, ale von Moreau wiedział, że postępy w ich locie są nanoszone na mapy w Hamburgu i Berlinie, i jeśli nie wylądują w pobliżu Catanii na Sycylii, która leży bezpośrednio na zamierzonym przez nich kursie, podniesie się alarm.

-  Stryker, nie przestawaj wysyłać sygnału o pomoc razem z naszymi współrzędnymi. Transmituj na wszystkich częstotliwościach. Wiem, że nas zagłuszają, ale zawsze może się coś wydarzyć. Może

15

zmiana wysokości jakoś na to wpłynie. W każdym razie postaraj się.

-  Tak jest.

Von Moreau skupił się na przyrządach, przygotowując maszynę do wodowania. Gottler usiłował dostrzec coś w oddali.

-  Z zachodu nadciągają niskie chmury, kapitanie - zaraporto-wał. - Wkrótce możemy mieć mgłę nad powierzchnią.

-  Liczę na to - powiedział gorzko von Moreau. - Wcale mi się to nie podoba. Czuję się jak szczur w pułapce.

-  Tak jest.

Osiedli już na wodzie, z nosem hydroplanu ustawionym do przybierającego na sile wiatru, który pchał w ich stronę chmury i owinął samolot pierwszymi wstęgami mgły. Widoczność była jeszcze na tyle dobra, że widzieli, jak potężny statek, wiszący nad nimi, także obniża lot, kierując się bezpośrednio na ich maszynę.

-  Wiesz, Franz, kiedy już wydostaniemy się z tej opresji -jeśli się w ogóle wydostaniemy - i opowiemy innym, co się tu wyprawiało, to nikt, ale to nikt nam nie uwierzy.

-  Jestem przekonany, kapitanie, że nie mamy się o co martwić. Nie z takim ładunkiem. Ci z Berlina bez zwłoki rozpoczną poszukiwania i nie cofną się przed niczym, póki nas nie znajdą.

Von Moreau popatrzył na nadciągaj ącą ponurą pogodę; olbrzymi kształt nad nimi nadal rósł.

-  Tyle że nikt nie wie, gdzie jesteśmy i że patrzymy na coś, co nie powinno istnieć. Poza tym, młodzieńcze, nie mamy chyba powodów do zmartwień, co?

Franz Gottler nawet nie starał się znaleźć odpowiedzi.

2.

Ależ się postarzał. Dobry Boże, lata nie były dla staruszka łaskawe. W życiu do głowy by mi nie przyszło, że go zobaczę na wózku. Chyba że - profesor Henry Jones uśmiechnął się do własnych myśli - miałby do niego przyczepiony silnik rakietowy i goniłby jak szatan wśród tych szacownych murów.

Jones w pełni akceptował osobę doktora Pencrofta. Mimo podeszłego wieku siedemdziesięciu lat i wózka inwalidzkiego, Pen-croft nadal roztaczał wokół siebie aurę władzy i dominacji. Dziekanem Wydziału Archeologii Uniwersytetu Londyńskiego został dawniej, niż większość ludzi sięgała pamięcią, lecz nawet teraz, z latami gromadzącymi mu się na karku, z burzą siwych włosów nad oczami błyskającymi spoza grubych szkieł, nie było wątpliwości, że panuje nad swoim urzędem. Okulary zdawały się wyszczuplać jego twarz bardziej niż ściągnięta, podobna do pergaminu skóra. Po takim ciele spodziewano się zwykle słabego głosu; każdego, kto tak myślał, wprawiała w zdumienie siła i energia Pencrofta, kiedy mówił. Nikt nie śmiał kwestionować jego doświadczenia czy autorytetu.

Profesor Henry Jones - który przedkładał nad swe imię przydomek Indiana - podziwiał i szanował starego Pencrofta. Pencroft natomiast miał dychotomiczne podejście do Jonesa. Pozornie nie tolerował go z powodu dużo młodszego wieku i niewybaczalnego grzechu bycia Amerykaninem, intruzem przybyłym z niegdysiejszych kolonii. Doceniał jednak entuzjazm i wiedzę Jonesa, jego graniczącą z bezmyślnością chęć pogoni za wytyczonym mu ce-

17

2 - Indiana Jones i powietrzni piraci

lem. Sam niegdyś zachowywał się podobnie. Niejeden raz Pen-croft rozpraszał zbierające się nad głową Jonesa czarne chmury, gdy zarząd uniwersytetu chciał go usunąć spośród grona wykładowców i wysłać z powrotem za ocean, „gdzie jego miejsce, pośród ignorancji i grubiańskich manier Amerykanów". Profesor Jones może i był obcokrajowcem, ale za to obcokrajowcem o wyjątkowym umyśle i niesamowitej intuicji do znajdowania wśród tajemnic przeszłości tego, czego szukał. Pencroft nigdy by się nie przyznał, że bawiło go występowanie w roli obrońcy Jonesa; Jones przypominał mu jego samego dziesiątki lat temu.

Służący Pencrofta zatrzymał wózek dokładnie dwa metry od profesora Jonesa. Przez długą chwilę obaj milczeli. Tak właśnie postępował Pencroft; najpierw zwykł analizować sytuacj ę, j eśli była odmienna od tych, w których się już w życiu znalazł. Zbierał myśli, węszył pismo nosem i zachowywał milczenie, dopóki nie wy-koncypował sobie replik nie tylko na daną chwilę, ale i na kilka posunięć naprzód. A z tego, czego dowiedział się podczas bardzo prywatnej rozmowy, słowo „odmienna" nie zostało tu użyte w znaczeniu podawanym przez jego wewnętrzny słownik.

Szczerze mówiąc, Pencroft nie uwierzył w anijedno słowo.Uznał to, co usłyszał, za stek bzdur i andronów. Opowieści o duchach i upiorach do straszenia dziatwy i nic więcej. Był kompletnie zaskoczony, kiedy ludzie wysłani spod numeru dziesiątego na Downing Street spotkali się z nim, a im dłużej mówili, w tym większe wprawiali go zdumienie, i to nawet nie samą opowiastką, ale faktem, że najwyższe szczeble rządowe mogłyby sobie zawracać głowę takimi bredniami. Oznajmił im to zresztą, przy czym użył niedwuznacznych sformułowań. Nie zważając na to, że są bądź co bądź wysłannikami premiera, omal nie oskarżył swych gości o alkoholizm.

Przełknęli to gładko, co samo w sobie wiele powiedziało sprytnemu Pencroftowi. Natychmiast stało się dla niego jasne, że mają już za sobą podobny proces myślowy jak on, gdy słuchał tej niewiarygodnej historii. Nie żartowali więc, a jeśli zstąpili ze swych biurokratycznych wyżyn, by odwiedzić profesora Pencrofta, musieli być przyparci do muru.

To zmusiło go do odszukania Jonesa. A dokładniej, Indiany Jonesa, człowieka z niedorzecznym mianem, które sam przybrał. Wiedział, że najbliżsi przyjaciele profesora skracali to imię, zwracając się do niego po prostu „Indy", ale Pencroft nie potrafił zniżyć się do robienia czegoś takiego. Teraz odsunął te myśli na bok.

18

-  Co w tej chwili robisz? - napadł niespodziewanie na Jone-sa. Ledwie wyrzekł te słowa, a już żałował ich niestarannego doboru. Jones uwielbiał łapać ludzi za słowa.

-  O ile nie tkwię w straszliwym błędzie - odciął się natychmiast - znajduję się obecnie w tym korytarzu, tak jak i pan. To raczej nie najlepsze miejsce na randkę, jak sądzę.

-  Do diabła z twoim osądem! - warknął Pencroft. Przechylił głowę na bok. - Posłuchaj mnie, gagatku - kontynuował z nutką szorstkiej sympatii. - Przyjdź do mojego biura za dziesięć minut i ani sekundy później.

-  Mam zajęcia z klasą - odparł cicho Indiana Jones, wiedząc że Pencroft zna rozkład jego zajęć.

-  Masz zajęcia z klasą, ale sam jesteś bez klasy - zadrwił Pencroft. - Za dziesięć minut. - Uśmiech spełznął z jego twarzy. Pencroft boleśnie zakasłał i uczynił słaby gest ręką. - Mówię poważnie, Indiana.

To przesądziło sprawę. Kiedy Pencroft używał tego imienia publicznie, był jak najdalszy od żartów. Jones skinął głową.

-  Poszukam kogoś na zastępstwo - powiedział. - Przyjdę.

-  Już to załatwiłem - oznajmił Pencroft, ucieszony tą drobną przewagą. Pokazał służącemu, by zawiózł go do jego biura. Jones obserwował, jak obaj skręcili w jeden z bocznych korytarzy.

Indy poczuł się zaintrygowany wyraźnym rozdrażnieniem Pen-crofta. To nie było w jego stylu. Gdyby nie znał go dobrze, pomyślałby, że staruszkiem wstrząsnęło to, co kazało mu zdezorganizować plan profesorskiego dnia. W tej krynicy edukacji prędzej zabijano własnego psa, niż zmieniano dzienny rozkład pracy. Jedno wydawało się oczywiste: coś dużego wisiało w powietrzu. Pencroft jednak nie uchylił przed nim nawet rąbka tajemnicy. Cóż, wkrótce wszystko stanie sięjasne.

Jones szybkim krokiem podążył do swego biura i dziarsko przemaszerował przez poczekalnię, gdzie jego sekretarka, Frances Smythe, wyciągnęła ku niemu rękę z plikiem zostawionych dla niego wiadomości. Opędził się od nich gestem.

-  Żadnych rozmów, nic, rozumiemy się? Ciemnowłosa kobieta pokiwała przecząco głową.

-  Nie, nie rozumiemy się. Mogę prosić o naświetlenie sytuacji?

-  Nie bądź taka przewrażliwiona, Frań.

-  Nie mam pojęcia, co się dzieje. To twoja wina - odparowała. - Wiem, wiem. Za kilka minut w gabinecie Pencrofta. Dzwoni-

19

li tu. To bardzo tajemnicze. Nawet mieli już dla ciebie przygotowane zastępstwo. Czy kiedy będę robiła ci kawę, mógłbyś mi powiedzieć, o co chodzi?

-  Dzięki za kawę. Może być letnia. Nie ma czasu na gorącą. Mówiąc szczerze - westchnął Jones - to nie mam bladego pojęcia, co jest grane.

Kubek z kawą znalazł się w jego rękach niemal natychmiast. Pozostawało dla niego zagadką, jak ona to robiła, że zawsze dostawał kawę o temperaturze, o jaką prosił. Sprawdził, czy wziął ze sobą okulary.

-  Dlaczego nie kupisz sobie jakichś ładniejszych oprawek -zagderała Frances. - W tych czarnych drucianych wyglądasz jak mangusta.

-  Pomagają utrzymać stosowny dystans między mną i pięknymi młodymi damami - roześmiał się Jones. Rzucił okiem na zegarek. - Dzięki. - Oddał jej kubek. - Czas odmaszerować.

-  Powodzenia. Zatrzymał się w pół kroku.

-  Co? Zmieszała się.

-  Indiana - powiedziała miękko; zabrzmiało to niemal intymnie. - Ostatnim razem, kiedy Pencroft wezwał cię do siebie w ten sposób, no, wiesz, chodziło o wyprawę do Amazonii i...

-  Nie mówmy o tym - uciął szorstko Jones. Nie potrzebował, żeby przypominano mu o fantastycznej dziewczynie, której mężem był tak krótko. Boże, zadumał się po drodze do gabinetu Pen-crofta. Od śmierci Deirdre minęły cztery lata, a nadal boli tak, jakby to było wczoraj...

Skoncentrował myśli na tym, co usłyszy od Pencrofta, usuwając wszystko inne na dalszy plan, i wszedł do przedpokoju jego biura.

-  Proszę od razu do gabinetu - rzuciła mu Sally Strickland. Najwyraźniej sekretarce także udzieliło się ogólne podekscytowanie. Poskąpiła mu nawet uśmiechu i przyjaznego pozdrowienia, co nie zdarzało się często. Dostosował się do powagi chwili, skinął głową i wszedł do biura Pencrofta.

-  Zamknij drzwi - powiedział niepotrzebnie Pencroft. Indy domknął je obcasem. Staruszek miał jakieś powody do irytacji, i był to także znak dla Indy'ego: uwaga, zachowaj czujność. Otaksował wzrokiem trzeciego mężczyznę w pokoju.

20

Gdyby Jones miał jednym słowem opisać nieznajomego, nie wahałby się ani chwili przed użyciem określenia: bezwzględny. Człowiek ten, kimkolwiek był, zachowywał się jak prawdziwy zawodowiec. Postawa, pewność siebie, przenikliwe oczy, krój garnituru, kocie rozleniwienie połączone z pełną gotowością, tak psychiczną jak i fizyczną... wszystko to mieściło się w jednym człowieku, który potrafił zburzyć opanowanie Pencrofta.

-  Profesor Henry Jones - przedstawił sztywno Pencroft. - A to pan Thomas Treadwell. Pan Treadwell...

Treadwell wstał i wyprostował się jednym płynnym ruchem, po czym wyciągnął rękę na powitanie. Indy ponownie odczuł siłę jego osobowości. Przez kilka cennych sekund zbierał wszystkie swoje spostrzeżenia, wycierając jednocześnie chusteczką soczewki okularów.

-  Treadwell, tak? - powtórzył niedbale. - Czy to pańskie prawdziwe nazwisko, panie... - zawiesił znacząco głos.

-  Jak dla pana, wystarczająco prawdziwe - odparł Treadwell. Ton jego głosu zdradzał, że ma wszystkie niezbędne papiery, które „dowodziły" ponad wszelką wątpliwość, iż nazywa się Treadwell.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zolka.keep.pl