image Home       image Fowles,       image Fitzgerald,       image r04 06 (9)       image R 22MP (3)       image 45 (3)       

Linki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Laura Ingalls Wilder
Mały farmer
Rozdział pierwszy
Szkolne dni
Działo się to w styczniu sześćdziesiąt siedem lat temu* na północy stanu Nowy Jork. Wszędzie leżał głęboki
śnieg. Obciążał nagie konary dębów, klonów i buków, naginał do samych zasp zielone gałęzie cedrów i
świerków. Okrywał pierzyną pola i kamienne ogrodzenia.
Długą drogą przez las szedł do szkoły mały chłopiec - Almanzo, wraz ze swym rodzeństwem -
trzynastoletnim bratem Royalem i dwiema siostrami: dwunastoletnią Elizą Jane i dziesięcioletnią Alice.
Almanzo był najmłodszy - nie miał jeszcze dziewięciu lat.
Musiał jednak dotrzymać kroku bratu i siostrom, pomimo że niósł pojemnik z drugim śniadaniem dla
wszystkich.
- Royal powinien nieść, a nie ja, on jest starszy! -zaprotestował nagle.
Royal kroczył przodem, wysoki, w dużych butach, zupełnie jak dorosły.
Pierwsze oryginalne wydanie książki ukazało się w 1933 roku. (Przyp. red.)
5
- Nie, Manzo, teraz twoja kolej, teraz niesie najmłodszy - odezwała się Eliza Jane.
Rządziła się jak szara gęś. Zawsze wiedziała wszystko najlepiej i zmuszała młodsze dzieci do
posłuszeństwa.
Głębokimi koleinami wyrobionymi w śniegu przez płozy ciężkich sań Almanzo pośpieszał za bratem, a Alice
szła za starsza siostrą. Po obu stronach ścieżki piętrzyły się zaspy miękkiego śniegu. Podążali długim
zboczem w dół, gdzie był mostek, i mieli jeszcze milę przez zamarznięty las.
Almanzo prawie nie czuł nosa, mróz szczypał go w policzki, ale poza tym było mu ciepło w grubym,
wełnianym ubraniu, zrobionym z wełny owiec należących do jego ojca. Pod spodem nosił białą jak mleko
bieliznę, tylko wełnę na wierzchnią odzież matka ufarbowała wywarem z łupin owoców palmy olejowej.
Zabarwiła na brązowo wełnę na palto i długie spodnie. Po utkaniu, wymoczeniu i wysuszeniu otrzymała
ciężkie, grube, piękne sukno. Nie przenikał przez nie ani mróz, ani wiatr, ani nawet ulewny deszcz. Z
cieńszej przędzy ufarbowanej na wiśniowy kolor utkała też miękki, lekki i ciepły materiał na kamizelkę.
Spodnie chłopca łączyły się w pasie z kamizelką ozdobioną rzędem błyszczących mosiężnych guzików.
Palto zapinało się wygodnie na guziki aż pod samą szyję. Matka zrobiła mu też z tego samego sukna
czapkę z ciepłymi nausznikami, wiązaną pod brodą. Miał czerwone, jednopalcowe rękawiczki na tasiemce
przerzuconej przez szyję po to, żeby ich nie zgubić.
Jedną parę getrów wciągał na kalesony, drugą zaś na nogawki spodni. Na nogi wkładał mokasyny takie
same jak Indianie.
Dziewczynki wychodząc na mróz porządnie opatulały głowy grubymi szalikami, ale Almanzo był chłopcem i
wystawiał twarz na mróz. Policzki pałafy mu od zimna i wyglądały jak dwa czerwone jabłuszka, nos miał
czer-
6
wieńszy niż wiśnia, toteż kiedy pokonał półtorej mili, na widok szkoły poczuł ogromną ulgę.
Szkoła stała samotnie w lesie, u stóp wzgórza Hard-scrabble. Z komina unosił się dym, do drzwi biegła
ścieżka wykopana łopatą pośród zasp.
Pięciu dużych chłopaków baraszkowało obok w głębokim śniegu.
Na ich widok Almanzo poczuł strach. Royal udawał tylko, że się nie boi. Były to znane wszystkim łobuziaki z
osady Hardscrabble; każdy się ich bał.
Potrafili dla zabawy połamać saneczki małych chłopców albo chwycić kogoś za nogi i rozhuśtawszy rzucić
go głową w głęboki śnieg. Niekiedy zmuszali chłopców, żeby bili się ze sobą, choć nie mieli na to
najmniejszej ochoty i błagali, by ich zostawić w spokoju.
Ta piątka szesnasto- czy siedemnastolatków zjawiła się w szkole już kolejny raz w połowie zimowego
semestru. Przychodzili tylko po to, by narobić w szkole szkód i pobić nauczyciela. Chwalili się, że żaden
nauczyciel nie wytrzyma do końca zimy, i rzeczywiście jak dotychczas to się sprawdzało.
W tym roku nauczycielem został szczupły, blady młody człowiek - pan Corse. Łagodny i cierpliwy, nigdy nie
chłostał malców, gdy nie wiedzieli, jak się coś pisze. Na myśl o tym, że te draby zamierzają okładać
pięściami pana Corse'a, Almanzo poczuł mdłości.
W szkole panowała cisza, tylko z zewnątrz dochodziły wrzaski bandy. Uczniowie zgromadzili się wokół
dużego pieca na środku klasy i szeptem o czymś rozmawiali. Pan Corse siedział przy pulpicie podparłszy
głowę chudą ręką i czytał książkę. Po chwili podniósł głowę i rzekł raźnym głosem:
- Dzień dobry!
Royal, Eliza Jane i Alice odpowiedzieli mu grzecznie, ale Almanzo nie wydobył z siebie głosu. Wpatrywał się
w pana Corse'a, a ten z uśmiechem zapytał go:
7
- Czy wiesz, że dziś pójdę z wami do waszego domu? Almanzo z przejęcia nie odpowiedział.
- Tak - dodał pan Corse - dzisiaj przypada kolej na waszego ojca.
Każda rodzina w okręgu musiała przez dwa tygodnie gościć nauczyciela w swoim domu. W związku z tym
nauczyciel co dwa tygodnie przenosił się na inną farmę, aż do końca zimowego semestru, a potem zamykał
szkołę.
Pora była zacząć lekcje. Pan Corse uderzył linijką w pulpit i dzieci zajęły miejsca w ławkach - dziewczynki
po lewej stronie klasy, a chłopcy po prawej; pomiędzy sobą mieli piec i skrzynię na polana. Najwyżsi
siedzieli z tyłu, przed nimi ci średniego wzrostu, a z przodu maluchy. Ponieważ ławki były jednakowej
wielkości, więksi chłopcy ledwie się w nich mieścili, a malcy nie sięgali nogami do podłogi.
Almanzo i Miles Lewis byli w pierwszej klasie, siedzieli więc na samym przodzie; nie mieli pulpitów i musieli
trzymać elementarze w rękach.
Nauczyciel podszedł do okna i zastukał w szybę. Pięciu awanturników wpadło z hałasem do klasy śmiejąc
się i drwiąc. Przewodził im Bill Ritchie, chłopak o potężnych pięściach i tak prawie duży jak ojciec Almanza.
Z głośnym tupaniem otrząsnął śnieg z butów i szurając nimi powlókł się do tylnej ławki. Za nim, rozmawiając
głośno, poszła reszta. Pan Corse nie powiedział ani słowa.
W szkole nie wolno było rozmawiać, nawet szeptem, ani wiercić się w ławce. Każdy musiał siedzieć w
milczeniu, nie odrywając wzroku od książki. Almanzo i Miles starali się nie machać zwisającymi nogami,
chociaż bez podparcia trochę cierpły i bolały. Czasami noga sama się zahuśtała, a wtedy Almanzo czując
na sobie wzrok nauczyciela próbował udawać, że nic się nie stało.
W tylnych ławkach chuligani szamotali się, tłukli książkami i głośno gadali. Pan Corse powiedział surowo:
- Proszę nie przeszkadzać!
8
Na parę chwil zapadła cisza, lecz potem znowu się zaczęło. Chcieli, żeby nauczyciel ich ukarał, bo wówczas
całą piątką mogliby rzucić się na niego.
W końcu pan Corse wywołał pierwszą klasę i Almanzo zsunąwszy się z ławki podszedł razem z Milesem do
nauczycielskiego pulpitu. Nauczyciel wziął do ręki jego elementarz i kazał poprawnie przeliterować
wskazane słowa.
Kiedy Royal był w pierwszej klasie, często wracał do domu ze spuchniętą, sztywną ręką. Poprzedni
nauczyciel bił linijką po palcach, jeśli się czegoś nie umiało. Wtedy ojciec zagroził:
- Jeszcze raz nauczyciel cię zbije, to sprawię ci takie lanie, że popamiętasz!
Pan Corse nie bił nigdy małych chłopców po rękach. Kiedy Almanzo nie wiedział, jak się pisze jakieś słowo,
pan Corse mówił:
- Zostań na przerwie, żeby się nauczyć.
Na przerwę najpierw wychodziły dziewczynki. Wkładały palta i kapturki i powoli wychodziły przed szkołę. Po
piętnastu minutach pan Corse stukał w szybę, a wtedy wracały, wieszały palta i szaliki w przedsionku i
znowu siadały do książek. Dopiero teraz przychodziła pora na chłopców. Pędem, z krzykiem wybiegali na
mróz i natychmiast zaczynali obrzucać się śnieżkami. Ci, którzy mieli saneczki, wdrapywali się na wzgórze
Hardsc-rabble i zjeżdżali w dół na brzuchu po długim, stromym zboczu. Przewracali się w śniegu, biegali,
siłowali się, rzucali śnieżkami, nacierali sobie twarze śniegiem, wrzeszcząc przy tym, ile sił w płucach.
Almanzo bardzo się wstydził, kiedy musiał na przerwie zostać razem z dziewczynkami.
W południe wolno było chodzić po klasie i szeptem rozmawiać. Eliza Jane otworzyła pojemnik z jedzeniem i
wyjęła chleb z masłem, kiełbasę, pączki, jabłka i cztery przepyszne rożki z kruchego ciasta nadziewane
pachnącą marmoladą jabłkową.
9
Almanzo zjadł swoje ciastko, nie zostawiając ani okruszyny, oblizał palce, a potem chochla zaczerpnął wody
z wiadra stojącego na ławce i napił się. Następnie włożył palto, czapkę, rękawiczki i wyszedł na dwór, żeby
się pobawić.
Świeciło słońce, śnieg skrzył się tysiącami drobniutkich iskierek. Ze wzgórza Hardscrabble zjeżdżali drwale;
na saniach piętrzyły się pnie drzew, woźnice strzelali z batów i pokrzykiwali na konie, a dzwoneczki
przyczepione do uprzęży wesoło dzwoniły.
Chłopcy z wrzaskiem rzucili się do wielkich sań, żeby podczepić swoje saneczki. Ci, którzy ich nie mieli,
wdrapywali się na załadowane pnie. Mijali szkołę wznosząc okrzyki radości. Gęsto latały śnieżki, chłopcy
szamotali się na kłodach, spychając się z sań w głębokie zaspy. Almanzo pokrzykując jechał na saneczkach
Milesa.
Zdawało się im, że dopiero chwila minęła od wyjścia ze szkoły. Ale droga powrotna zajęła im sporo czasu. Z
początku szli, potem biegli, wreszcie dysząc ruszyli pędem. Wiedzieli, że się spóźnią, i bali się lania.
W szkole było zupełnie cicho. Chłopcy ociągali się z wejściem, ale w końcu jeden po drugim wślizgnęli się
po cichu do klasy. Nauczyciel siedział przy pulpicie, a dziewczynki znajdowały się na swoich miejscach i
udawały, że się uczą. Ławki chłopców były puste. Almanzo podreptał na swoje miejsce w przerażającej
ciszy, wziął do ręki elementarz i starał się zbyt głośno nie oddychać. Pan Corse nie powiedział ani słowa.
Bill Ritchie i jego banda z hałasem zajęli swoje miejsca, nie zwracając na nic uwagi. Nauczyciel zaczekał, aż
się uspokoją, a potem rzekł:
- Tym razem daruję wam spóźnienie, lecz ma to być ostatni raz.
Ale wszyscy i tak wiedzieli, że chuligani znów się spóźnią, a pan Corse znów nie będzie w stanie ich ukarać,
obawiając się, że go pobiją.
Rozdział drugi
Zimowy wieczór
Powietrze znieruchomiało od mrozu, gałązki aż trzaskały na zimnie. Śnieg połyskiwał szarym blaskiem, w
lesie gęstniały cienie. Gdy Almanzo znalazł się na ostatnim długim zboczu w pobliżu farmy, zapadał już
zmierzch.
Wyprzedzał go Royal, idący tuż za panem Corse'em. Obok koleiną od sań szły Eliza Jane i Alice. Usta miały
zawiązane szalikami i nie odzywały się do siebie.
Dach wysokiego, na czerwono pomalowanego domu zaokrąglił się od leżącego na nim śniegu. Ze
wszystkich okapów zwisały jak frędzle wielkie sople lodu. W domu od frontu było ciemno; ślad sań biegł do
zabudowań gospodarskich; do bocznych drzwi domu prowadziła wykopana w śniegu dróżka; tylko w oknach
kuchni migotało światło świec.
Almanzo nie poszedł do domu. Oddał Alice pojemnik na drugie śniadanie i wraz z Royalem ruszył przez
podwórze.
Wzdłuż trzech boków kwadratowego dziedzińca wznosiły się stodoła, obora i stajnia. W całej okolicy nie było
większych.
11
Almanzo wstąpił najpierw do stajni. Środkową częś< zajmowały przegrody dla koni; najednym końcu
mieściła się zagroda dla źrebaków, a obok niej był duży kurnik; na drugim zaś znajdowała się wozownia, tak
duża, ż< dwa wozy i jedne sanie mogły wjechać jednocześnie jeszcze było dość miejsca, by wyprząc konie.
Dzięki temu zwierzęta nie musiały wracać na mróz, tylko od razu przechodziły do swoich przegród.
Zachodnią stronę dziedzińca zajmowała stodoła z dużym klepiskiem. Ogromnymi wrotami, otwierającymi się
wprost na łąki, mogły wjeżdżać tu wozy z sianem. Duży sąsiek był upchany sianem aż po sam dach.
Na południowej stronie dziedzińca wznosiła się obora z czternastoma stanowiskami dla krów i wołów. Było
tam miejsce na narzędzia i maszyny rolnicze oraz skład paszy, a także na cielętnik i chlew. Dalej
znajdowała się owczarnia.
Wschodnią stronę dziedzińca okalał szczelny płot z desek wysokości dwunastu stóp. Te trzy solidne budynki
i płot znakomicie chroniły dziedziniec przed zimowymi wichrami; nawet w czasie zamieci leżały tu najwyżej
dwie stopy śniegu.
Almanzo zawsze zaczynał od stajni, ponad wszystko bowiem ubóstwiał konie. Stały one w obszernych
przegrodach, czyste, gładkie, lśniące jak brąz, z długimi czarnymi grzywami i ogonami. Mądre, spokojne
konie robocze obojętnie przeżuwały siano, trzylatki zaś pchały swe nozdrza między oddzielające je żerdzie
barierek, jakby chciały szepnąć sobie coś na ucho. Miękko gładziły się wzajemnie chrapami po karkach,
udawały, że się gryzą, i tak bawiąc się rżały, kręciły się i kopały. Starsze konie odwracały łby i jak mądre
babki patrzyły na rozbawioną młodzież. Podniecone źrebaki biegały wkoło na swoich cienkich nogach,
patrzyły szeroko otwartymi oczami, jakby się czemuś dziwiły.
Wszystkie konie znały Almanza. Na jego widok strzy-
12
gty uszami i spoglądały łagodnie swymi błyszczącymi oczami. Trzylatki ochoczo podchodziły do barierek,
wysuwały łby, by go delikatnie dotknąć chrapami, które, choć rosło na nich kilka kłujących włosków, były
miękkie jak aksamit; krótka sierść na ich czołach była gładka jak jedwab. Szyje miary dumnie wygięte,
mocne i krągłe, a czarne grzywy okrywały je jak ciężkie frędzle. Miało się ochotę przesunąć po nich ręką, by
poczuć ciepło końskiego ciała.
Almanzo nie śmiał jednak tego zrobić. Nie wolno mu było dotykać trzylatków ani wchodzić do ich przegród.
Nie miał jeszcze dziewięciu lat i ojciec nie pozwalał mu zajmować się młodymi końmi ani źrebakami, łatwo je
było bowiem znarowić. Chłopiec, który się nie zna na rzeczy, może młodego konia przestraszyć, rozdrażnić,
a nawet uderzyć, a to już koniec; zwierzę będzie gryzło, kopało, znienawidzi ludzi i nigdy już nie wyrośnie na
dobrego konia.
Ale Almanzo sam dobrze wiedział, że nie należy straszyć ani kaleczyć pięknych młodych koni. Stał zawsze
spokojnie i cierpliwie i nie krzyknąłby nawet wtedy, gdyby źrebak nastąpił mu na nogę. Ojciec nie miał
jednak do niego zaufania, Almanzo mógł więc tylko tęsknym wzrokiem spoglądać, jak harcują ochocze
trzylatki. Toteż dotknąwszy ich wilgotnych nozdrzy, szybko odszedł, żeby na szkolne ubranie włożyć
roboczy fartuch.
Ojciec zakończył właśnie pojenie bydła i teraz zadawał im paszy. Almanzo i Royal chwycili za widły i
stanowisko po stanowisku poczęli usuwać brudną ściółkę i rozrzucać świeże siano ze żłobów pod krowy,
woły, cielęta i owce.
O świnie nie trzeba się było wcale troszczyć, same utrzymywały w czystości swoje legowiska.
W oborze Almanzo miał dwa własne cielaczki, które mieszkały razem w jednej przegrodzie. Na jego widok
oba naraz zaczęły się pchać do barierki. Były czerwonego
13
koloru, ale jeden miał białą gwiazdkę na czole, Almanzc nadał mu więc imię Star, a drugiego nazwał Bright.
Cielaki nie miały jeszcze roku; ich małe różki ster czące z miękkiej sierści koło uszu zaczęły dopiero
twardnieć. Almanzo podrapał je wokół tych rożków, tak jak lubiły, a one wysunęły wilgotne, tępo zakończone
nosy między żerdzie i zaczęły go lizać swoimi szorstkimi ję zykami.
Potem Almanzo wziął dwie marchewki z krowiego żłobu, przegryzł na parę kawałków i po jednym podał
swoim cielaczkom.
Wreszcie znów wziął widły i wdrapał się na samą górę stogu siana. Było tam ciemno i tylko przez otworki w
blaszanej osłonie latarni wiszącej w wąskim przejściu przebijało słabe światło. Z obawy przed zaprószeniem
ognia nie wolno było ani Royalowi, ani Almanzie zabierać latarni do sąsieku. Ale już po chwili oczy chłopców
przywykły do mroku.
Pracowali szybko, zrzucając siano do żłobów. Wokół rozlegało się radosne mlaskanie. Ciepło bijące od
zwierząt unosiło się w górę i grzało obu braci. Słodka woń siana mieszała się z zapachem koni, krów i
owczego runa. Nim chłopcy zdążyli zapełnić żłoby, poczuli znajomy zapach ciepłego, pieniącego się mleka,
które ojciec doił do wiadra.
Almanzo wziął swój maty, używany do dojenia stołeczek i wiadro, wszedł do przegrody i zabrał się do
dojenia dwóch starych krów: Blossom i Bossy. Jego ręce były zbyt słabe, aby doić oporne krowy, ale te
akurat dobrze się doiły, nigdy nie uderzały kłującymi ogonami po oczach ani nie kopały tylnymi nogami i nie
przewracały wiadra z mlekiem.
Usiadł z wiaderkiem między nogami i pewnymi ruchami palców zaczął pociągać za wymiona. Lewa, prawa!
Szur, szur! Strumyczki mleka strzykały do wiaderka, a krowy tymczasem podjadały marchew i chrupały
ziarno.
14
W oborze mieszkały również koty. Żywiły się myszami, dlatego były tłuste i lśniące. Mrucząc głośno, ocierały
wygięte grzbiety o deski przegród. Uszy miały duże, ogony długie, jak przystało na porządnych łowców
myszy. Dzień i noc patrolowały obejście, nie dopuszczając myszy i szczurów do skrzyń z paszą. W porze
dojenia chłeptały mleko z podstawionych misek.
Almanzo zakończył swoją robotę i nalał kotom mleka. Tymczasem ojciec wszedł do przegrody Blossom,
usiadł na stołku i podstawiwszy swoje wiadro próbował wycisnąć z wymion krowy ostatnie, najtłustsze
krople. To samo powtórzyło się przy drugiej krowie, Bossy. W końcu ojciec wstał i powiedział:
- Dobry z ciebie dojarz, synu. Almanzo tylko obrócił się na pięcie i kopnął jakąś
słomkę, tak był bowiem uradowany, że nie wymówiłby ani słowa. Ta pochwała oznaczała, że odtąd może już
sam doić krowy; ojciec nie będzie go kontrolował, a nawet pozwoli mu doić najtrudniejsze sztuki.
Ojciec Almanza miał niebieskie oczy, w których często migotały wesołe iskierki. Był to wysoki mężczyzna, z
długą miękką brodą i brązową czupryną. Gdy pracował, wkładał sięgający cholew butów fartuch z sukna,
który obejmował jego szeroką pierś oraz osłaniał wełniane spodnie.
Wszyscy liczyli się z ojcem. Był właścicielem porządnej farmy, miał najlepsze konie w okolicy. Słowo jego
ważyło tyle, co pisemne zobowiązanie; każdego roku odkładał pieniądze do banku. Kiedy przyjeżdżał do
Malone, ludzie z miasteczka zwracali się do niego z prawdziwym szacunkiem.
Wszedł Royal z wiadrem mleka w jednej ręce i latarnią w drugiej i cichym głosem powiedział:
- Tato, Bill Ritchie zjawił się dzisiaj w szkole. Otworki blaszanej latarni rzucały błyski i tworzyły
się cienie na wszystkim wokoło. Almanzo spostrzegł, że
15
twarz ojca przybrała poważny wyraz; pogładził brod< i powoli potrząsnął głową. Chłopiec czekał niespokojna
na jakieś jego słowo, ale on tylko wziął latarnię i poszed w ostatni obchód po zabudowaniach, by sprawdzić,
czj przed nocą wszystko zostało porządnie zrobione. Dopierc potem poszli do domu.
Mróz był okrutny, noc czarna i cicha, gwiazdy bły szczały na niebie jak maleńkie iskierki. Weszli do wielkie
kuchni, gdzie biło ciepło od pieca i paliły się świece Almanzo poczuł straszny głód.
Na piecu grzała się woda przyniesiona z kadzi stojące na dworze. Każdy po kolei - najpierw ojciec, a
następnie chłopcy umyli się w misce ustawionej na ławie w pobliżu drzwi. Almanzo wytarł się lnianym
ręcznikiem zawieszonym na wałku, stanął przed lustrem wiszącym na ścianie, zrobił przedziałek w
wilgotnych włosach i uczesa je gładko w dół.
Wydawało się, że kuchnia aż drży od wirujących i balansujących spódnic. Eliza Jane i Alice śpieszyły się z
podawaniem kolacji. Od słonego zapachu smażonej podrumienionej szynki Almanzo poczuł ssanie w dołku
Na chwilę przystanął w drzwiach dużej spiżarni; w głęb matka, zwrócona plecami do niego, cedziła mleko
Wzdłuż ścian ciągnęły się półki zastawione najwspanialszym na świecie jedzeniem. Piętrzyły się tam wielkie
żółte sery i duże, brązowe bryły cukru klonowego; leżały bochenki świeżo upieczonego, chrupkiego chleba,
cztery wielkie ciasta i cudowne placki. Jeden z nich był pokrajany i nadłamany; maty kawałek skórki kusił,
ale nawet i tego najmniejszego kawałeczka nikt nie miał prawa tknąć bez pozwolenia.
Almanzo nie zrobił nawet kroku w kierunku placka, gdy Eliza Jane krzyknęła:
- Nie rusz tego, Almanzo! Mamo!
Ale matka nawet się nie odwróciła, tylko powiedziała:
- Almanzo, nie jedz, bo stracisz apetyt na kolację.
16
Było to tak bezsensowne, że chłopca ogarnęła prawdziwa wściekłość. W jaki sposób jeden mały kęs miałby
komuś odebrać apetyt! Almanzo umierał z głodu, ale nie wolno mu było niczego tknąć, zanim wszystko nie
zostanie podane do stołu. Matce nie mógł tego powiedzieć, musiał jej słuchać we wszystkim. Za to pokazał
język Elizie, która nic mu nie mogła zrobić, bo miała obie ręce zajęte, a potem szybko wszedł do jadalni.
Oślepiło go światło lampy. Przy kwadratowym piecu wmurowanym w ścianę ojciec, zwrócony twarzą do
nakrytego stołu, rozmawiał o polityce z panem Corse'em. Almanzo nie śmiał tknąć czegokolwiek. Na stole
znajdowały się już talerze z plastrami pysznego sera i salcesonu; szklane naczynia napełnione były
konfiturami, dżemami i galaretkami, obok stał dzban mleka i saganek pełen parującej pieczonej fasoli z
kawałkami tłustej wieprzowiny.
Almanzo stał, patrzał na to wszystko, a głód skręcał mu kiszki. Przełknął ślinę i powoM odszedł od stołu..
Jadalnia była bardzo ładna. Miała czekoladowe tapety w zielone pasy, z rządkami małych, czerwonych
kwiatków. Na podłodze leżały dywaniki z gałganków, które matka, dobierając kolory do tapet, zszyła z
ufarbowanych na zielono i brązowo skrawków, wplatając gdzieniegdzie cieniutkie białe i czerwone paseczki.
W kącie stał wysoki kredens pełen najdziwniejszych rzeczy - były tam muszle morskie, skamieniałe kawałki
drzewa, osobliwe kamienie i rozmaite książki. Anad samym środkiem stołu wisiał ażurowy słomkowy pająk.
Alice zrobiła go z czystych, pszenicznych słomek, a naroża przybrała jasnokoloro-wymi kawałeczkami
materiału. Kołysał się i drgał przy najmniejszym ruchu powietrza, a światło lampy połyskiwało na złocistych
źdźbłach.
Ale dla Almanza nie było nic piękniejszego niż chwila, gdy matka wniosła górę skwierczącej szynki na
białym półmisku^o^fo^ionym chińskim niebieskim wzorkiem.
Maty Fj
17
ehfUl
Matka Almanza, niewysoka i pulchna, była bardzo ładną kobietą. Miała niebieskie oczy, gładko uczesane
kasztanowe włosy, które wyglądały jak skrzydła jakiegoś ptaka. Na przodzie jej wełnianej sukni koloru
czerwonego wina ciągnął się rządek guzików, obciągniętych tym samym materiałem - od białego kołnierzyka
do białego fartucha, zawiązanego wokół talii. Rękawy sukni zwisały jak duże czerwone dzwony po obu
stronach półmiska. Wchodząc zatrzymała się na moment w drzwiach i obróciła, żeby się przedostać; jej
usztywniona krynolina nie mieściła się w przejściu.
To wszystko przekraczało już ludzką wytrzymałość.
Matka postawiła półmisek na stole, a potem jednym rzutem oka sprawdziła, czy wszystko jest gotowe i
dobrze poustawiane. Następnie zdjęła fartuch i powiesiła go w kuchni. Czekała jeszcze chwilę, aż ojciec
skończy rozmowę z panem Corse'em, ale wreszcie się odezwała:
- James, kolacja gotowa.
Almanzo miał wrażenie, że zajmowanie miejsc trwa bez końca. Ojciec siadł u szczytu stołu, matka po
przeciwnej stronie. Potem wszyscy skłonili głowy i ojciec zaczął odmawiać modlitwę. Skończywszy, po
krótkiej przerwie rozwinął serwetkę i wetknął ją sobie za kołnierz surduta. Następnie przystąpił do
nakładania potraw. Pierwszy talerz podał panu Corse'emu, następny matce, dalej Royalowi, córkom, aż
wreszcie na końcu najmłodszemu - Almanzie.
- Dziękuję - powiedział Almanzo. Było to jedyne słowo, jakie wolno mu było wymówić przy stole. Odzywać
mogli się rodzice i pan Corse. Dzieci musiały siedzieć cicho.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zolka.keep.pl