Linki
- ,,(...)człowiek nigdy nie wyrobi sobie o nikim właściwego pojęcia .Stwarza obraz i kontent.
- Intruzi Michael Marshall E-BOOK, Fantastyka, fantasy
- Insight Intermediate Student's Book Podręcznik dla szkół ponadgimnazjalnych Wildman Jayne, Podręczniki, lektury
- Instrukcja montarzu subwofera xc90 instruction VCC-138791-1 (1), E-Book's
- Inteligencja emocjonalna. Poradnik dla rodziców Beatriz Serrano Garrido e-book, Poradniki
- Ingarden - Wstep do Fenomenologii Husserla wyklad 1, e-book, Filozofia, Ingarden Roman
- Informatyka SP KL 4-6. Podręcznik multimedialny pendrive + zbiór zadań. Zajęcia komputerowe. Lubię to! 2012 Kęska Michał e-book, Inne
- Informatyka Europejczyka. Program nauczania do zajęć komputerowych w szkole podstawowej w edukacji w Danuta Kiałka e-book, Podręczniki, lektury
- Indie. Mapa Marco Polo w skali 12 500 000 praca zbiorowa E-BOOK, Turystyka, mapy, atlasy
- Instrukcja stosowania kas rejestrujących z wzorcową dokumentacją i nowymi ewidencjami - Grzegorz Tomala e-book, B jak Biznes i ekonomia
- In-depth analysis of the viral threats with OpenOf#ce.org uments, Hacking and IT E-Book Dump Release
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- mangustowo.htw.pl
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] Laura Ingalls Wilder NAD ŚLIWKOWYM STRUMIENIEM Rozdział pierwszy Drzwi w ziemi Nikły ślad kół wozu urwał się wśród traw prerii, więc tatuś zatrzymał konie. Gdy koła przestały się obracać, Jack ulokował się w miejscu, gdzie wóz rzucał cień. Leżał w trawie, wyciągnąwszy przednie łapy. Nos ukrył w miękkim futrzanym zagłębieniu. Całe jego psie ciało oddawało się odpoczynkowi, czuwały tylko sterczące uszy. Dzień za dniem, od dłuższego czasu, Jack biegł truchtem między kołami wozu. Przemierzył w ten sposób drogę prowadzącą od małego drewnianego domku w Indiańskim Kraju, przez stany: Kansas, Missouri, Iowa, w głąb stanu Minnesota. Odpoczywał tylko wtedy, kiedy wóz zatrzymywał się na postój. Laura i Mary aż podskoczyły z radości. Nogi już im zdrętwiały od zbyt długiego siedzenia. - Jesteśmy chyba na miejscu - powiedział tatuś. -Od Nelsona miało być pół mili wzdłuż strumienia. Zrobiliśmy już co najmniej tyle, strumień też widać. Laura jednak nie mogła nigdzie dostrzec rzeczki, widziała tylko zielony brzeg, a za nim rząd wierzb, 5 których korony chwiały się, kołysane łagodnym wietrzykiem. Wszędzie dookoła, aż po linię widnokręgu, poruszały się trawy, niby drobne fale na wodzie. Tatuś wychylił głowę zza płóciennej budy wozu i powiedział: - To mi wygląda na stajnię, ale gdzie jest dom? Nagle Laura zerwała się na równe nogi. Tuż obok, przy koniach stał obcy człowiek! Do tej pory nie spotkali żywej duszy, a tu zjawił się ktoś, jakby wyrósł spod ziemi. Włosy miał jasne niby len, skórę na twarzy czerwoną jak Indianin, a oczy bezbarwne, jak gdyby przez pomyłkę osadzone w tej ciemnej twarzy. Jack zawarczał głucho. - Spokój, Jack! - powiedział tatuś i zwrócił się do nieznajomego: - Pan Hanson, jeśli się nie mylę? - Taa - odpowiedział mężczyzna. - Słyszałem, że wybiera się pan na zachód i podobno chce pan sprzedać gospodarstwo? - Tatuś mówił głośno i wyraźnie. Mężczyzna powoli zmierzył wzrokiem wóz. Potem spojrzał na dwa mustangi - Pet i Patty. Po chwili milczenia rzekł znowu: - Taa... Tatuś zeskoczył z kozła, a mama powiedziała: - Możecie wysiąść, dziewczynki, i pobiegać sobie trochę. Zmęczyłyście się pewnie tym siedzeniem. Laura, zeskakując z wozu, oparła nogę na kole. Jack natychmiast podniósł się z ziemi, lecz tatuś kazał mu zostać na miejscu. Piesek więc odprowadził ją tylko wzrokiem, gdy biegiem ruszyła ścieżką wijącą się tuż obok. Ścieżka wiodła nad sam brzeg strumienia, przecinając łączkę, gdzie zieleniła się niewysoka trawa. Niżej, w dole, płynęła woda, marszcząc się i połyskując w słońcu. Na drugim brzegu rosły wierzby. Dalej dróżka biegła ukośnie w dół, po trawiastej skarpie, wznoszącej się nad wodą niczym ściana. 6 Laura zaczęła ostrożnie schodzić po stromym zboczu. Za jej plecami brzeg był coraz wyższy, wkrótce wóz zniknął jej z oczu. Wysoko w górze jaśniało niebo, a w dole płynęła woda, cicho szemrząc, jakby mówiła sama do siebie. Laura zrobiła jeden krok do przodu, a potem następny. W tym miejscu brzeg robił się płaski, ścieżka skręcała i opadała schodkami ku samej wodzie. Nagle oczom Laury ukazały się drzwi. Tkwiły pionowo w skarpie, dokładnie tam, gdzie skręcała dróżka. Zdaje się, że prowadziły do domu, lecz wszystko, co znajdowało się za tymi drzwiami, pozostawało ukryte pod ziemią. Były zamknięte, a przed nimi leżały dwa wielkie psy o szpetnych pyskach. Na widok Laury oba brytany zaczęły się z wolna podnosić. Dziewczynka rzuciła się do ucieczki. Pobiegła dróżką w kierunku wozu, który teraz wydał się jej najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Mary stała na dworze, więc Laura podeszła do niej i szepnęła: - Widziałam w ziemi drzwi, a przed nimi dwa ogromne psiska... - Laura obejrzała się za siebie. Psy właśnie się zbliżały. Spod wozu doszło głuche warczenie. Jack pokazał obcym przybyszom swoje ostre kły. - To pańskie psy? - spytał tatuś pana Hansona. Pan Hanson odwrócił się i wymówił parę słów, których Laura nie zrozumiała. Psy, jeden za drugim, zsunęły się chyłkiem ze skarpy i zniknęły. Tatuś i pan Hanson ruszyli wolnym krokiem w kierunku stajni. Niewielka szopa porośnięta była trawą, na jej dachu także wyrastały kępy traw i chwiały się na wietrze. Laura i Mary stanęły przy wozie, w pobliżu Jacka. Przyglądały się trawom na prerii, które gięły się i falowały, i żółtym kwiatom, chylącym ku ziemi swe główki. Patrzyły, jak ptaki wznoszą się w powietrze, biją skrzydełkami, a potem znów nurkują w trawie. Niebo rozpo- 7 ścierało się wysoko nad głowami sióstr, jego skraj łączył się łagodnie z dalekim widnokręgiem. Niebawem tatuś i pan Hanson wrócili. Dziewczynki usłyszały, jak tatuś mówi: - W porządku, Hanson. Jutro pojedziemy do miasta i załatwimy formalności. A dziś w nocy rozbijemy w pobliżu obóz. - No tak, no tak - zgodził się pan Hanson. Tatuś podsadził Mary i Laurę na wóz i ruszyli na otwartą prerię. Powiedział mamie, że pan Hanson oddał swą ziemię, dwa woły i całe plony w zamian za Pet, Patty, źrebaka oraz płócienną plandekę od wozu. Gdy wóz się zatrzymał, tatuś wyprzągł oba mustangi i zaprowadził je do strumienia, żeby się porządnie napity. Potem uwiązał je na postronkach, a sam poszedł pomagać mamie w przygotowaniu obozowiska. Laurę ogarnęła nagle dziwna niemoc. Nie miała ochoty na zabawę i nie czuła zupełnie głodu, kiedy zasiedli do kolacji przy ognisku. - To nasza ostatnia noc na dworze - powiedział tatuś. - Jutro znów się osiedlimy. Nasz dom stoi nad brzegiem strumienia, Caroline. - Charles! - zawołała mamusia. - Przecież to nie dom, tylko zwykła ziemianka. Jeszcze nigdy nie mieszkaliśmy w czymś takim. - Zobaczysz, jak tam czysto - odparł tatuś. - Norwegowie to bardzo porządni ludzie. W zimie będzie nam przytulnie i ciepło, a przecież do zimy wcale nie tak daleko. - To prawda - zgodziła się mama. - Dobrze by było się gdzieś zatrzymać, zanim spadną pierwsze śniegi. - Tylko do pierwszych żniw - powiedział tatuś. -Potem znów będziemy mieli piękny dom, konie, a może nawet mały powóz. Jesteśmy w wielkiej pszenicznej krainie, Caroline. Ziemia tu żyzna i płaska, bez kamieni i drzew, z którymi jest tyle męki. Pojąć nie mogę, dlaczego 8 Hansen obsiał takie małe pole. Może była susza, a może z niego marny rolnik? Ta jego pszenica jest jakaś mała i lekka. Na skraju ogniska pasty się Pet, Patty i Bunny. Z głośnym chrupaniem rwały zębami trawę, a potem stawały nieruchomo i żuty ją, zapatrzone w ciemność i gwiazdy nisko połyskujące nad ziemią. Wymachiwały ze spokojem ogonami, jakby zupełnie nie zdawały sobie sprawy, że zostały sprzedane. Laura, która była już dużą dziewczynką - skończyła bowiem siedem lat - wiedziała, że nie wypada płakać. Nie potrafiła się jednak powstrzymać, by nie zapytać tatusia: - Czy musiałeś oddać Pet i Patty, tato? Czy musiałeś? Tatuś objął ją ramieniem i przytulił mocno do siebie. - Widzisz, moja kruszynko - powiedział - Pet i Patty lubią podróże. Takie małe indiańskie koniki, Lauro, nie nadają się do pługa, za ciężka to dla nich praca. Będą znacznie szczęśliwsze w drodze, gdy pobiegną przed siebie, na zachód. Nie chciałabyś chyba trzymać ich tutaj i patrzeć, jak im serce pęka z żalu przy pługu. Tak, Pet i Patty będą sobie dalej wędrowały, a ja tymczasem, przy pomocy tych wielkich wołów, zaorzę ogromne pole pod zasiew na przyszłą wiosnę. Dobry zbiór pszenicy, Lauro, przyniesie nam więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek widzieliśmy na własne oczy. A wtedy znowu kupimy sobie konie, masę nowych ubrań i wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Laura milczała. Owszem, poczuła się trochę lepiej w ramionach taty, lecz wciąż dręczyło ją pragnienie, żeby zatrzymać Pet, Patty i Bunny'ego - długouchego młodziutkiego źrebaczka. ■ Rozdział drugi Ziemianka Wczesnym rankiem tatuś pomógł panu Hansonowi przenieść pałąki i plandekę z jednego wozu na drugi. Z ziemianki wyniesiono wszystkie rzeczy i ustawiono na brzegu, a następnie załadowano je na wóz pana Han- sona. Uprzejmy Norweg chciał pomóc tacie w przenoszeniu rzeczy, ale mama zaprotestowała: - Nie, Charles. Wprowadzimy się, gdy wrócisz. Wówczas tatuś zaprzągł Pet i Patty do wozu ich nowego właściciela. Źrebaczka uwiązał z tyłu i ruszyli razem z panem Hansonem w kierunku miasta. Laura patrzyła w ślad za Pet, Patty i Bunnym, które oddalały się coraz bardziej. Łzy ją piekły, a w gardle coś ściskało. Koniki biegły wesoło, wyginając szyję, a wiatr rozwiewał ich grzywy i ogony. Nie wiedziały przecież, że nigdy już nie wrócą do domu. Między wierzbami strumyk szemrał, jakby sam sobie nucił radosną melodię. Łagodny wietrzyk poruszał trawami na skarpie. Słońce jasno świeciło, a wokół wozu 10 rozciągała się ogromna przestrzeń, która aż się prosiła, by ją poznać. Najpierw należało odwiązać psa od koła wozu. Pupilów pana Hansona już nie było, więc Jack mógł teraz hasać sobie do woli. Tak się tym uradował, że skoczył na Laurę i zaczął ją gwałtownie lizać po twarzy, aż musiała usiąść na ziemi. Po chwili biegł już przed siebie wąską ścieżką, a dziewczynka za nim. Mama wzięła Carrie na ręce i powiedziała: - Chodź, Mary. Obejrzymy sobie ziemiankę. Jack pierwszy dotarł do drzwi ziemnego domku. Stały otworem. Zajrzał do środka, lecz nie wszedł, postanowił zaczekać na Laurę. Drzwi ziemianki okrywało kolorowe pnącze, które wyrastało z traw na brzegu. Czerwone, niebieskie, fioletowe, w paski, różowe i białe kwiaty otwierały swe kielichy, podobne do ptasich gardziołek, jakby miały ochotę śpiewać piosenkę na chwałę tego cudownego poranka. Były to kwiaty powoju, zwane tutaj jutrzenkami. Laura przeszła ostrożnie pod rozśpiewanym kwieciem i znalazła się wewnątrz ziemianki. Ujrzała izbę o gładkich, dokładnie pobielonych ścianach i równo ubitym klepisku. Kiedy mama i Mary stanęły w drzwiach, w izdebce pociemniało. Wprawdzie tuż obok drzwi znajdowało się okno, zaklejone pergaminowym papierem, lecz wnęka okienna była tak głęboka, że promienie słońca, wpadając do środka, oświetlały tylko mały fragment izby. Przednia ściana ziemianki była zbudowana z darni. Pan Hanson najpierw wykopał w skarpie jamę, a potem pociął darń na długie paski i poukładał jeden na drugim. W ten sposób powstała frontowa ściana. Była gruba i mocna, bez jednej szczeliny. Nawet najmniejszy zimny powiew nie mógł dostać się przez nią do środka. Mama miała bardzo zadowoloną minę. - Mała izdebka, ale jaka czysta i przyjemna - powie- 11 działa. Potem spojrzała na sufit i zawołała: - Dziewczynki, patrzcie! Sufit w ziemiance był zrobiony z siana. Grube gałęzie wierzbiny leżały poprzecznie, a na małych, posplatanych wierzbowych gałązkach ułożone było siano, które tu i ówdzie wystawało ze szpar między nimi. - Jak ładnie! - powiedziała mamusia. Następnie wszystkie trzy wyszły na ścieżkę i stanęły na dachu domku. Nikomu zresztą nie przyszłoby do głowy, że to dach. Rosła na nim trawa, jak wszędzie na brzegu strumyka, a jej źdźbła chwiały się na wietrze. - Mój Boże - odezwała się mama - każdy może sobie tędy przejść i nawet się nie domyśli, że pod spodem jest dom. Laurze udało się jednak coś wypatrzyć. Pochyliła się nad ziemią, rozgarnęła trawę dłońmi i zawołała: - Otwór do rury piecyka! Patrz, Mary, patrz! Mama i Mary zatrzymały się, żeby tam zajrzeć. Carrie wysunęła się z objęć mamy i też zerknęła. Nawet Jack zaczął się pchać, bo także chciał zobaczyć. Przez otwór w dachu z siana i gałęzi można było zajrzeć prosto do pobielonej izdebki. Dziewczynki, jedna po drugiej, zerkały do środka, dopóki mama się nie odezwała: - Zamieciemy zaraz nasz domek i wniesiemy, co się da, nim tatuś wróci. Mary, Lauro, biegnijcie po wiadra. Siostry znów powędrowały ścieżką w dół strumienia. Mary niosła duże wiadro, a Laura małe. Jack biegł przed nimi, a po chwili ponownie zajął miejsce u progu domu. W kącie izby mama znalazła wierzbową miotłę i zaczęła ostrożnie omiatać ściany. Mary zajęła się pilnowaniem Carrie, żeby mała nie wpadła do strumyka, a Laura wzięła małe wiaderko i poszła po wodę. Skacząc ze schodka na schodek, dotarła wreszcie do kładki łączącej brzegi strumyka. Była to szeroka deska, jej koniec znajdował się u stóp wysokiej wierzby o 12 wąskich listeczkach drżących na wietrze. Pod dużymi drzewami zgromadziły się małe wierzbinki, okrywające cieniem ziemię, która w tym miejscu była chłodna i zupełnie naga. Tędy też biegła ścieżka prowadząca do źródełka. Tryskała z niego czysta, zimna woda, która spadała w niewielkie zagłębienie terenu, a stamtąd ciurkiem spływała do rzeczki. Laura napełniła wiaderko, przeszła z powrotem przez oświetloną słońcem kładkę i wspięła się na górę po schodach. Wędrowała tak wiele razy; wodę z wiaderka przelewała do dużego wiadra, stojącego na ławie u wejścia. Później pomogła mamie zdjąć z wozu to, co tylko dało się unieść. Gdy tatuś pojawił się na ścieżce, prawie wszystkie rzeczy były już w ziemiance. On zaś trzymał w rękach mały blaszany piecyk i dwie rury. - Uff! - westchnął, pozbywając się ciężaru. - Całe szczęście, że to tylko trzy mile. Caroline, pomyśl! Miasto leży zaledwie trzy mile stąd! Zwykły spacer, nic więcej. Niech sobie Hanson pędzi na zachód, za to my będziemy mieli gdzie mieszkać. Jak ci się podoba nasz domek? - Podoba mi się - odparła mama - lecz nie wiem, jak przygotować miejsce do spania. Nie chcę słać wprost na klepisku. - Jak to? Przecież już nieraz spaliśmy na ziemi. - To co innego. Jakoś nie mam ochoty spać w domu na gołej podłodze. - Nie ma sprawy. Zetnę trochę wierzbowych gałązek i na nich rozłoży się posłania, zresztą tylko na dzisiejszą noc. Jutro poszukam prostych gałęzi i zrobię z nich ramy do łóżek. To powiedziawszy, tatuś wziął siekierę i, pogwizdując wesoło, ruszył przed siebie: najpierw po dachu ziemianki, a potem ścieżką w dół, ku wodzie. Nad brzegiem strumyka, w małej dolince, wokół dużych drzew rosły kępami małe wierzbinki. 13 Laura pobiegła szybko za tatą. Prawie deptała mu po piętach. - Tatusiu, pozwól, pomogę ci - prosiła zdyszanym głosem. - Będę razem z tobą nosiła gałęzie... - Czemu nie - odparł tatuś, spoglądając ku niej z wesołym błyskiem w oczach. - Nie ma to jak pomoc przy ciężkiej pracy. Tatuś nieraz zresztą powtarzał, że nie wie, jak by sobie bez Laury dał radę. Już raz pomogła mu przy zbijaniu drzwi w domku na prerii. A teraz nosiła razem z nim wierzbowe gałęzie i układała je na klepisku w izdebce pod ziemią. Gdy robota była skończona, poszli oboje do stajni. Wszystkie cztery ściany tej szopy zrobione były z darni. Dach z gałązek i siana także pokrywała z wierzchu darń. Dach ten leżał tak nisko, że tatuś, stojąc prosto, dotykał go głową. Wewnątrz znajdowały się dwa woły uwiązane do żłobu. Jeden - większy - miał szarą sierść, krótkie rogi i łagodne oczy. Drugi - mniejszy - miał rogi dłuższe i grubsze, wejrzenie całkiem dzikie, a sierść w kolorze czerwonobrązowym. - Cześć, Bright - przywitał go tatuś. - Jak się masz Pete, stary chłopie - rzekł do większego wołu i klepnął go lekko po grzbiecie. - Nie zbliżaj się do nich, Lauro, dopóki ich lepiej nie poznamy - ostrzegł dziewczynkę. -A teraz trzeba je pognać do wodopoju. Tatuś okręcił rogi wołów sznurem i wyprowadził zwierzęta na dwór. Kroczyły za nim powoli w dół po zboczu, a potem wyszły na dróżkę, która biegła wzdłuż zielonych szuwarów i kończyła się na płaskim brzegu. Laura podążała za wołami krok w krok. Widziała ich nogi poruszające się niezdarnie, ich rozdwojone racice. Woły miały szerokie, wilgotne nosy. Później tatuś zaprowadził zwierzęta do stajni i przywiązał je do żłobu. Laura czekała na niego w progu. Wreszcie oboje ruszyli do ziemianki. 14 - Tato, czy Pet i Patty naprawdę chciały pojechać na Zachód? - spytała Laura cichutko. - Tak, Lauro - zapewnił ją tatuś. - Tato - odezwała się znów Laura, a głos jej zadrżał lekko - woły nie są ładne. Tatuś wziął jej małą rączkę w swoją wielką dłoń i poklepał delikatnie. - Widzisz Lauro, trzeba robić, co się da, nie można narzekać. A to, co i tak musi być zrobione, lepiej czynić z radością. Przyjdzie taki dzień, że znów będziemy mieli konie. - Ale kiedy to będzie, tato? - Po pierwszych zbiorach pszenicy. Weszli do ziemianki. Na twarzy mamy malowała się radość, Mary i Carrie siedziały umyte i uczesane, w izdebce panował porządek. Na wierzbowych gałęziach leżały posłania, kolacja czekała. Po jedzeniu wszyscy usiedli przed drzwiami, na ścieżce. Tatuś i mamusia usadowili się na skrzynkach, Carrie zwinęła się w kłębek na kolanach mamy, a Mary i Laura usiadły wprost na samym brzegu twardej dróżki, spuściwszy nogi w dół. Jack najpierw obrócił się trzy razy, a w końcu i on ułożył się na ziemi, opierając pysk na kolanach Laury. Siedzieli tak wszyscy w milczeniu i patrzyli na Śliwkowy Strumień, na wierzby i na słońce, które chyliło się ku zachodowi i gasło daleko, daleko na horyzoncie, tam gdzie kończyła się preria. W końcu mama westchnęła głęboko i powiedziała: - Jak tu cicho i spokojnie. Ani wilki, ani Indianie nie wyjdą po nocy. Nie pamiętam już, kiedy czułam się tak bezpiecznie. - Tak, to prawda, tutaj nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo - rzekł tatuś. Nad widnokręgiem skraj nieba mienił się łagodnymi barwami. Listki wierzb oddychały cichutko, a woda szep- 15 tała do siebie w gęstniejącym mroku. Ziemia ciemniała coraz bardziej, na szaroperłowym niebie zabłysły pierwsze gwiazdy. - Czas spać - odezwała się mama. - To jeszcze nie koniec przygód na dzisiaj. Nigdy dotąd nie spaliśmy w ziemiance. Leżąc na swym posłaniu, Laura wsłuchiwała się w szum płynącej wody i szepty wierzb. A jednak, mimo wszystko, o wiele chętniej ułożyłaby się do snu na dworze niż na klepisku, nawet gdyby musiała słuchać wycia wilków na prerii. Rozdział trzeci Irysy i trzciny Każdego ranka Laura i Mary, gdy już uporały się ze zmywaniem naczyń, porządkowaniem posłań i zamiataniem podłogi, szły na dwór, żeby się pobawić. Wokół drzwi ziemianki świeżo rozkwitłe kwiatki powoju prężyły swe kielichy między zielonymi pnącymi gałązkami. Znad strumienia dochodziło nawoływanie ptaków. Nie był to ich śpiew, tylko odgłosy ptasich pogawędek. Ćwir, ćwir, ćwir - wołał pierwszy ptaszek, a drugi mu odpowiadał: Tiu, tiu, tiu. Na to trzeci aż zanosił się od śmiechu: Hi, hi, ha, ha, hi... Mary i Laura przeszły po dachu swego domu i znalazły się na ścieżce prowadzącej do wodopoju. Nad wodą, wśród sitowia rosły niebieskie irysy. Każdego ranka między trzcinami rozkwitały nowe kwiaty, dumnie prostując swe ciemnoniebieskie główki. Każdy irys miał trzy podwinięte aksamitne płatki, sterczące lekko na boki niby piękna krynolina. W górę rosły trzy następne płatki, lekko przymarszczone i jedwabiste, tworząc zwarty kielich. Zajrzawszy do środka, Laura zobaczyła trzy wąskie!błade języczki, z których każdy miał na sobie pasec; 2 — Nad śliwkowym.. go futerka. 17 Zdarzało się nieraz, że do kielicha wpadał gruby, aksamitny, czarno-złoty bak i głośno bzycząc, trzepotał się tam i z powrotem. Wzdłuż brzegu strumienia ciągnął się ciepły, grząski muł. W powietrzu fruwały żółte i niebieskie motyle, które raz po raz opadały na połyskującą w słońcu taflę, by napić się wody. Błyszczące ważki unosiły się wokół na swych przezroczystych skrzydełkach. Muł wciskał się dziewczynkom między palce. Tam, gdzie Laura lub Mary postawiły krok, a także we wgłębieniach po kopytach wołów gromadziła się woda, tworząc malutkie kałuże. W płytkiej wodzie strumyka ślady stóp znikały bardzo szybko. Najpierw unosiły się nad nimi małe wiry, podobne do smużek dymu, rozpływające się na powierzchni wody. Zaraz potem odciski stóp zaczynały niknąć. Wgłębienie po palcach stawało się coraz gładsze, a ze śladu po pięcie zostawał wkrótce tylko mały dołek. W wodzie pływały ławice ledwie widocznych, maleńkich rybek. Gdy poruszały się szybciej, ich srebrzyste brzuszki błyskały w promieniach słońca. Laura i Mary przystawały nieruchomo, a wówczas małe rybki gromadziły się wokół ich stóp i szczypały je leciutko, co było podobne do delikatnego łaskotania. Na powierzchni strumyka ślizgało się mnóstwo wodnych owadów. Miały one długie odnóża i zostawiały na wodzie ślady w postaci drobniutkich dziurek. Trudno było śledzić wzrokiem takiego owada. Nim się człowiek spostrzegł, owad już był gdzie indziej - tak szybko poruszał się na wodnej tafli. Wiatr wydobywał z trzcin dzikie, tęskne odgłosy. Sitowie nie było miękkie i płaskie jak źdźbła traw, lecz twarde i krągłe, z obrączkowatymi zgrubieniami. Pewnego razu Laura, brodząc w głębszym miejscu, chwyciła ręką za trzcinę, żeby wydostać się na brzeg. Wówczas z grubej łodygi wydobył się głośny pisk. Dziewczynka aż zamarła z wrażenia, lecz po chwili 18 pociągnęła za następną trzcinę. Usłyszała taki sam pisk, a kawałek piszczącej łodygi został jej w ręce. Te puste rurkowate łodygi, połączone ze sobą zgrubiałymi kolankami, tworzyły nadrzeczne szuwary. Gdy próbowało się trzciny rozdzielić, rurki piszczały. Gdy się chciało połączyć je z powrotem, wydobywał się z nich taki sam piskliwy dźwięk. Mary i Laura specjalnie ciągnęły za trzciny, żeby posłuchać tego pisku. Nauczyły się łączyć mniejsze rurki i robić z nich naszyjniki. Z dużych trzcin dawało się składać długie rury, przez które można było dmuchać prosto do wody i robić w niej bańki, strasząc w ten sposób małe rybki lub, gdy się miało pragnienie, pić wodę długimi łykami wprost ze strumyka. Na widok Laury i Mary, które przychodziły na obiad lub kolację całe zachlapane błotem, ubrane w zielone naszyjniki, z długimi zielonymi rurami w dłoniach, mama wybuchała śmiechem. Dziewczynki często przynosiły całe naręcza niebieskich irysów, które mama wstawiała do wazonu, i w ziemiance od razu robiło się przyjemniej. - Słowo daję - śmiała się mamusia - ryle siedzicie w tej wodzie, że tylko patrzeć, a zamienicie się w dwie zielone żabki! Prawdę mówiąc, ani mamie, ani tatusiowi wcale nie przeszkadzało, że Mary i Laura spędzają tyle czasu nad wodą. Nie wolno im jednak było brodzić dalej niż do wierzbowej dolinki. W tym właśnie miejscu strumień
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plzolka.keep.pl
|