image Home       image Fowles,       image Fitzgerald,       image r04 06 (9)       image R 22MP (3)       image 45 (3)       

Linki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Rob Mac Gregor

 

 

 

INDIANA JONES

SIEDEM ZASŁON

 

Przekład: Joanna Hetman-Krajewska

 

Tytuł oryginału:

INDIANA JONES AND THE SEVEN VEILS

 

Data wydania: 1994

 

Dla Daemiana i Deana

Los pułkownika Fawcetta jako temat domysłów i kontrowersji cieszy się w Brazylii popularnością porównywalną gdzie indziej jedynie z popularnością węża morskiego. Rozmowa o nim pobudza fantazję Brazylijczyka, wzmaga jego łatwowierność... Legenda wokół tej postaci rozrosła się w takim stopniu, że stała się podstawą nowego, odrębnego folkloru. Każdy ma swoją własną teorię, a ponieważ wszelkie doskonałe teorie opierają się na osobistym doświadczeniu lub prywatnej informacji, osobiste doświadczenie lub prywatna informacja są tworzone na tę okoliczność. Okazało się, że najtrudniej uwierzyć w to, że Fawcett istniał rzeczywiście. Wobec natłoku apokryficznych bocznych świateł, rzucających jasne smugi na tę sprawę, nasz ignis fatuus jest zagrożony; może zniknąć całkowicie.

- Peter Fleming

Brazilian Adventure

 

Wyobraźnia to sztuka widzenia rzeczy niewidzialnych.

- Jonathan Swift

 

PROLOG

 

 

14 sierpnia 1925

 

Z niecierpliwością oczekuję na chwilę, w której wyruszę. Moje siniaki i rany zagoiły się. Czółno zostało odpowiednio wyekwipowane w strzelby, amunicję, odzież i jedzenie. Ilości tego ostatniego są mizerne, w rzece jest mnóstwo ryb, a kiedy przybijemy do brzegu, będziemy polować.

Czekam teraz w czółnie na moich dwóch towarzyszy. Nie są oni tą parą, którą wybrałem na współuczestników, lecz w obecnej sytuacji nie mam wielkiego wyboru. Jeden z nich nazywa się Harry Walters. Wydaje się, że jego przetrwanie zależy wyłącznie od rumu, on zaś twierdzi, iż zna tę zdradziecką dżunglę jak własną kieszeń. Zobaczymy. Drugą osobą jest kobieta. Maria. Większość moich kolegów wyśmiałaby sam pomysł zabierania kobiety do dżungli. Już słyszę ich opinię: będzie się ciągle plątać pod nogami, nie ma odwagi, woli i zdecydowania mężczyzny. Kobiety stanowią tylko kłopot, rozpraszają uwagę. Często okazują słabość lub zapadają na zdrowiu. Może to i prawda, ale nie znają Marii.

Moje obserwacje poczynione w ostatnich kilku tygodniach pozwalają sądzić, że kobieta ta nie ma pojęcia o słabości przypisywanej jej płci - ani fizycznej, ani psychicznej, ani emocjonalnej. Jest wyjątkowo cierpliwa, honorowa i godna zaufania. Nie mam natomiast pewności, czy te same cechy mogę przypisać Waltersowi.

Razem z Marią odbyłem kilka spacerów i zrozumiałem, że ta kobieta jest bardziej mężczyzną niż połowa mężczyzn, jakich spotkałem. Pozostaję pod wrażeniem jej wiedzy o dżungli, jak również chyżości jej nóg. Najbardziej jednak oczarowuje mnie coś, o czym Maria jedynie napomknęła: miejsce, z którego pochodzi. Maria jest moją przewodniczką, a jej były dom jest właśnie tam, gdzie zmierzamy.

Wyprzedzam jednak bieg zdarzeń. Okoliczności, w jakich się obecnie znalazłem, kosztowały mnie wiele wysiłku, musiałem także pogodzić się ze znaczną niewygodą. Wszystkie te sprawy opisałem w moich dziennikach, streszczę to jednak pokrótce. Dżungla, od tego powinienem zacząć, nie jest miejscem, gdzie można zapuszczać się samotnie. Po miesiącach wędrowania przez ten niegościnny ląd, który codziennie knuje, by zabić każdego, kto śmiałby rzucić mu wyzwanie, byłem doprawdy zrozpaczony i samotny. Mój syn, kulejący z powodu zranionej kostki i gorączkujący od malarii, zawrócił kilka tygodni wcześniej i wysłałem z nim naszego ostatniego przewodnika. Niech ich Pan Bóg strzeże.

Przez wiele dni podążałem w górę rzeki, dostrzegłem jednak, że wciąż zmienia ona kierunek, zbaczając z tego, ku któremu się posuwałem. Zostawiłem więc rzekę i pomaszerowałem prosto na północ w kierunku nie zbadanych terytoriów. Trzeciego dnia skończyła mi się woda i przez następne dwa lub trzy dni jedynym jej źródłem była rosa, którą zlizywałem z liści. Zadawałem sobie pytanie: co skłoniło mnie do podjęcia decyzji, by samemu ruszyć w drogę? Nazywałem siebie głupcem, idiotą, szaleńcem. Wlokłem się bez celu i wkrótce odkryłem, że rozmawiam ze starymi przyjaciółmi, a nawet ze zwierzętami. Postacie te pojawiały się i znikały... W końcu nie byłem w stanie już dłużej iść i zacząłem się czołgać. Sam siebie wydałem na pastwę insektów. Rozpaczliwie potrzebowałem wody i zdawałem sobie sprawę, że pozostało mi jeszcze tylko kilka godzin życia. Podjąłem walkę ze śmiercią, nie chciałem złożyć broni. Straciłem jednak przytomność. Kiedy się obudziłem, znajdowałem się w placówce misyjnej nad Rio Tocantins. Maria znalazła mnie i powlokła przez dżunglę, pielęgnowała mnie, aż powróciłem do zdrowia. Nie mogę więc nic powiedzieć przeciwko niej.

Rzeczywiście ta kobieta odznacza się niepowtarzalną osobowością. Twierdzi, że wiedziała, iż nadchodzę i potrzebuję pomocy, więc wyruszyła do dżungli, by mnie znaleźć. W normalnych warunkach powiedziałbym, że to wierutne bzdury. Zaczynam jednak rozumieć, iż przetrwanie w dżungli wymaga pewnego wyostrzenia zmysłów, które my, mieszkańcy cywilizowanego świata, zamieniliśmy na logikę i analizę. Może więc Maria rzeczywiście przeczuła moje rychłe nadejście.

Teraz o Waltersie. Podobnie jak ja, jest Anglikiem, ale przez lata mieszkał w dżungli i jej okolicach. Z informacji, jakie zebrałem, wiem, iż jest odpowiedzialny za oddanie Indian pod opiekę misjonarzy. Zaopatruje tych pogan w naczynia kuchenne, błyskotki i ubrania, a także przygotowuje ich do ostatecznego poddania się i nawrócenia.

Byłem zdziwiony, dowiedziawszy się od Waltersa, iż jest on kimś w rodzaju najemnika religijnego. Zaledwie w odległości kilku mil od siebie znajdują się dwie misje: protestancka i katolicka, a Walters pracuje dla obydwu. Poza przygotowaniem gruntu dla misjonarzy również szpieguje, zbierając informacje dotyczące konkurencyjnej działalności obu misji oraz postępów w pracy. Wydaje mi się to raczej humorystyczne, on jednak widzi w tym jedynie sposób porozumiewania się rywalizującego kleru w dżungli. Rzecz zastanawiająca, że ten nałogowy pijaczyna o niewyparzonym języku jest najważniejszym ogniwem łączącym misjonarzy ze światem zewnętrznym. Ponieważ pieniądze nie przynoszą w dżungli nic dobrego, misjonarze płacą Waltersowi głównie rumem, który nabywają od handlarzy.

Kilka miesięcy temu Waiters pojawił się pewnego dnia w misji katolickiej z młodą kobietą, która nie pochodziła z żadnego znanego mu szczepu. Walters nie jest typem człowieka, który łatwo poddaje się strachowi, wyznał mi jednak, że był wyjątkowo przerażony, kiedy poznał tę kobietę. Wykończył już niemal butelkę rumu, gdy nagle pojawiła się w jego obozie. Miała białą skórę, a jej długie, kasztanowe włosy przybrały w świetle ogniska rudawy odcień. Mówiła dziwnym językiem, którego Walters nigdy przedtem nie słyszał. Gdy sięgnął po rewolwer, kobieta zniknęła momentalnie w tak dziwny sposób, jak się pojawiła.

Walters pomyślał, iż musiał się spotkać z Yaro - duchem dżungli - opiekunką żyjących tu bestii. Według legendy indiańskiej Yaro zwabia nocą do dżungli mężczyzn, zabija ich, po czym ich zwłokami karmi zwierzęta, swe dzieci. Walters przysiągł sobie, że całą noc nie zmruży oka, w końcu jednak zdrzemnął się. Gdy obudziły go pierwsze promienie światła, kobieta stała tuż przy nim. Dostrzegł, że nie jest duchem... Bez słowa zabrał swoje rzeczy i powrócił do misji. Kobieta poszła za nim.

Postać ta oczywiście jest kobietą, o której wspominałem. To Maria. Takie właśnie imię nadali jej misjonarze podczas chrztu. Upłynęło kilka tygodni mojego pobytu w misji, gdy Walters opowiedział mi tę historię. Byłem zafascynowany i rozentuzjazmowany, natychmiast bowiem zorientowałem się, skąd pochodziła Maria. Było to miejsce, które przez cały czas stanowiło cel mojej podróży. Moje przeznaczenie.

Mówię tu naturalnie o zaginionym mieście znanym jako Z.

Z dziennika pułkownika Percy’ego Fawcetta

1

ZEMSTA CAMOZOTZA

 

 

Tikál, Gwatemala, 7 marca 1926

 

Pochodnie płonęły drżącym światłem... Tunel był wąski, powietrze wypełniał duszący kurz i stęchły zapach ziemi. Po dwóch dniach usuwania z zatarasowanego przejścia jednego kamienia za drugim Indy doszedł do końca. Otwór wielkości jego ramienia ukazywał teraz jakieś ciemne pomieszczenia wewnątrz piramidy.

- Widzisz już coś? - zza pleców dobiegł go kobiecy głos. Otwór pojaśniał, gdy dziewczyna zbliżyła doń pochodnię.

- Hej, trzymaj pochodnię z daleka od mojej twarzy - powiedział Indy zachrypniętym głosem. - Przypalasz mi kapelusz!

- Przepraszam.

Indy pokręcił głową, rozdrażniony jej niecierpliwością. Deirdre Campbell pod każdym względem dorównywała wiedzą absolwentom uniwersytetu, towarzyszącym jemu oraz doktorowi Bernardowi w wyprawie do Gwatemali, brakowało jej jednak cierpliwości... Była natomiast zarozumiała, podobnie jak on. Indy lubił uważać tę cechę za efekt szkockiego wychowania.

Odsunął ostrożnie kilka kamieni ręką odzianą w rękawicę. Nie mógł doczekać się chwili, kiedy wreszcie znajdzie się w środku piramidy, starał się jednak o to, by nie uszkodzić niczego tam wewnątrz. Przy wejściu mogły znajdować się pułapki oczekujące na nieostrożnego intruza.

- Co to jest? - zapytała Deirdre.

- Co takiego?

- Coś widzę. Jest nad otworem, nie w środku.

Indy popatrzył gniewnie w tym kierunku, nagle dostrzegł błysk zieleni.

- Daj mi więcej światła.

- Może powinieneś zdjąć kapelusz - powiedziała.

Indy pochylił się i ostrożnie odrzucił kamyki otaczające obiekt. Następnie wyciągnął z plecaka szczotkę o twardym włosiu i zanurzył ją w pyle i gruzie.

Po kilku minutach ściągnął jedną z rękawic i wyczul pod dłonią wypolerowaną powierzchnię nefrytu. Delikatnie zmiótł pokruszone kawałki suchego błota. Wiedział, że jest to coś niezwykłego, coś ważnego i o dużej wartości.

- Co to jest, Indy?

- Popatrz - odsunął się na bok i obydwoje wbili wzrok w nefrytową maskę: pół ludzką, pół zwierzęcą. Uderzający był jednak widok oczu w kształcie migdałów, których zewnętrzne kąciki wyrzeźbione były ku górze, pary niezwykłych uszu i ostrego nosa.

- To Camozotz, zły bóg.

- O mój Boże - wyszeptała Deirdre.

- Przyjaźnie wyglądający facet, no nie? - ten zły bóg był jednym z panów Xibalby, podziemnego świata, i władcą Domu Nietoperzy. Według legendy, zapisanej w Popol-Vuh, księdze mitologii Majów, ściął on głowę ojcu bohaterów-bliźniaków. Może znaleźliśmy wejście do Xibalby - powiedział Indy. - Widzisz go, Esteban? - zapytał Maja, który przykucnął za Deirdre.

Esteban skinął głową i Indy zastanowił się, o czym Esteban w tej chwili myśli.

- Musiał zostać umieszczony nad wejściem, by strzec wnętrz - powiedziała Deirdre. - Nie uważacie?

Jasnoniebieskie oczy Deirdre zaszkliły się od namysłu. Jej twarz umorusaną od kurzu otaczały kasztanowe włosy opadające swobodnie. Nawet po takiej pracy ta dziewczyna wygląda świetnie - pomyślał Indy.

- Dobre przypuszczenie.

Teraz musiał dokonać wyboru. Bernard bez wątpienia chciałby zobaczyć maskę pozostawioną na swoim miejscu. Indy jednak miał ochotę dostać się do piramidy jak najszybciej, ale w żaden sposób nie był w stanie powiększyć choćby trochę otworu bez usuwania cennego obiektu. Już miał zamiar powiedzieć Deirdre, by poszła i przyprowadziła Bernarda, gdy nagle maska przesunęła się o kilka cali. Chwycił ją i delikatnie wyjął ze ściany.

- No cóż, to się nazywa troska o to.

- Troska o co? - spytała.

- Nieważne - zdjął koszulę i zapakował w nią nefrytową maskę. - Zrób to dla mnie i zanieś ją Bernardowi. Powiedz mu, że się przebiłem. - Indy ostrożnie wręczył jej maskę, odbierając jednocześnie pochodnię. - Wejście pozostanie otwarte do momentu, aż tu dotrze.

- Gdzie on jest?

- Myje się nad rzeką.

- Mam nadzieję, że jest ubrany.

- Najpierw zapukaj.

Deirdre wydała z siebie krótki, suchy śmiech.

- Racja.

- Wiesz, co mam na myśli. Po prostu narób dużo hałasu, żeby usłyszał, że nadchodzisz.

Można by sądzić, że Bernard nie lubił się brudzić. Nie spędził w tunelu więcej niż kilka minut od chwili, kiedy odkryli wejście do zawalonego głazami przejścia. Powierzył odpowiedzialność za wykopaliska Indy’emu i co kilka godzin nakazał składać sobie raporty.

Uśmiech rozświetlił twarz Deirdre i dziewczyna pochyliła się ku Indy’emu.

- Dlaczego nie mamy pójść obydwoje? Sam możesz dać maskę Bernardowi, a potem wykąpiemy się w stawie, jaki odkryłam jakieś pół mili za zakrętem, w dole rzeki. Jest tam ładnie i zacisznie.

Wyczuł zawartą w jej słowach aluzję, czas jednak gonił niemiłosiernie.

- Po prostu znajdź Bernarda, dobrze - powiedział zniecierpliwiony. - I uważaj na to cacko!

- Przepraszam, że w ogóle o tym wspominałam - parsknęła, odwracając się. - Założę się, że John pójdzie ze mną popływać. - Wyszła ciężkim krokiem z tunelu, nie mówiąc nic więcej.

Cholera. Idź sobie popływać z Johnem - pomyślał Indy. Przez ostatnie dwa dni chodziła za nim wszędzie jak cień. Nie odstępowała go nawet na minutę i Indy wiedział dlaczego. Deirdre przyjęła pozycję obronną.

Przyłapała go, gdy obejmował Katherine, absolwentkę. Właściwie to Katherine sprowokowała tę sytuację. Obydwoje dosłownie wpadli na siebie na ścieżce łączącej obóz z rzeką, gdzie zmywano naczynia. Katherine była atrakcyjną blondynką i Indy zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby nie było przy nim Deirdre, skusiłaby go ta dziewczyna. Rozpoczęli przypadkową rozmowę i nagle ramiona dziewczyny przebiegły po jego ciele. Właściwie nie odepchnął jej, ale także jej nie zachęcał. Następną rzeczą, jaką pamiętał, było to, że dziewczyna go całuje, a kiedy otworzył oczy, zobaczył stojącą na ścieżce Deirdre z rękami na biodrach.

Katherine natychmiast ruszyła w jednym kierunku, Deirdre jak burza popędziła w przeciwnym. Indy poszedł za Deirdre i przeprosił ją, dziewczyna jednak odparła, iż zdobył się na przeprosiny tylko z tego powodu, że został przyłapany i że wcale nie jest szczery. Następnego dnia, tego dnia, gdy Indy rozpoczął wykopaliska w tunelu, Deirdre przyjęła nową strategię. Stała u jego boku jak pies łańcuchowy i nie dała Katherine nawet szansy mrugnięcia okiem do Indy’ego.

Indy rozumiał zachowanie Deirdre. Spędzili razem prawie rok. Niejednokrotnie ich wzajemne relacje przechodziły od chłodu do gorąca i odwrotnie. Wspomniał kiedyś o małżeństwie, lecz po początkowym entuzjazmie, Deirdre oświadczyła, iż potrzebuje więcej czasu, żeby to przemyśleć. Później, gdy rozpoczęły się już jesienne zajęcia, Indy zaczął od czasu do czasu spotykać się z inną kobietą. Gdy Deirdre dowiedziała się o tym, była wściekła. Wtedy nagle zapragnęła wyjść za mąż. Indy poczuł, że dziewczyna przypiera go do muru i oświadczył, że teraz on pragnie poczekać. Od tego czasu ani słowem nie wspominali już o małżeństwie.

Chociaż żadne z nich tego nie powiedziało, obecna podróż stanowiła punkt zwrotny. Albo zostaną razem, albo też każde pójdzie swoją drogą. Chwilowo zaś nic nie wskazywało na ich wspólną przyszłość.

Indy zauważył, że milczący Maj obserwuje go. Był to krępy mężczyzna o wypukłej klatce piersiowej, ciemnych oczach i czarnych włosach, które opadały mu na czoło, podkreślając jego wysokie kości policzkowe.

- Kobiety - mruknął Indy.

- Nie można z nimi żyć, ale nie można się obejść bez nich - odparł Esteban niezdarną angielszczyzną.

Indy zaczął się śmiać...

- Stare powiedzenie Majów, tak?

Z powrotem odwrócił się ku ścianie i zaczął usuwać głazy. Próbował się skoncentrować, wciąż jednak czuł rozbawienie. Była to ulga po napięciu, jakie rosło między nim a Deirdre, i Indy się śmiał, podając Estebanowi głazy, które ten wyrzucał na zewnątrz. Gdzie, u diabła, Maj podchwycił takie wyrażenie? - zastanawiał się i śmiał się w dalszym ciągu.

Gdy otwór był wystarczająco szeroki, by się przezeń przeczołgać, Indy zdołał odzyskać powagę. Wziął pochodnię, wsunął ją do otworu, po czym wyciągnął szyję. Zobaczył jakąś wąską komnatę, której ściany ozdobione były malowidłami przedstawiającymi Majów odzianych w długie szaty, a także ptaki, małpy i jaguary. Malowidła oddzielały pionowe rzędy rzeźb, na ścianie zaś położonej naprzeciwko wejścia wisiała zielona tarcza wielkości torsu mężczyzny.

Indy rozważał, czy nie wdostać się do komnaty i przyjrzeć się bliżej wszystkiemu, zdecydował się jednak na coś przeciwnego. Bernard nie byłby zadowolony widząc, że Indy jest już w środku. Zajął się więc poszerzaniem otworu tak, że w końcu wejście było wystarczająco obszerne, by przejść zginając się lekko w talii.

- Gdzie jest Bernard? - mruknął Indy po kilku minutach kopania.

Chociaż ten Anglik zapewniał Indy’ego, iż będą „wybornymi” partnerami podczas tych wykopalisk, rzeczywistość okazała się inna. Mieli zupełnie odmienny sposób rozumowania. Po śmierci matki Deirdre, stało się to rok wcześniej, Bernard, którego specjalnością były badania nad cywilizacją Majów, zajął jej miejsce jako przewodniczący Wydziału Archeologii na Uniwersytecie Londyńskim, stając się jednocześnie szefem Indy’ego. Także tutaj, wśród ruin Tikál, Bernard nadzorował wykopaliska, Indy zaś był jego podwładnym, zajmującym się brudną robota.

- Może po prostu szybciutko się rozejrzę, kiedy tak czekamy?

- To niebezpieczne - odparł Esteban.

Indy zwrócił się ku Majowi.

- O? Jak bardzo niebezpieczne?

- Zobaczy pan.

Majowie, którzy pracowali z nimi, nie byli zaznajomieni z zawiłościami pracy wykopaliskowej, znali jednak dżunglę i Indy nie miał wątpliwości, że wiedzą oni znacznie więcej na temat zwyczajów Majów niż jakikolwiek archeolog. Przypuszczał także, iż niektórzy z nich mieli niegdyś swój udział w grabieżach.

- Wejdziesz ze mną do środka?

Esteban zastanowił się nad tym pytaniem.

- Wejścia strzegł Camozotz.

- Tak, ale teraz go już nie ma.

Esteban nie odpowiedział. W świetle pochodni jego twarz o wysokich kościach policzkowych i czarnych oczach wyglądała jak wyrzeźbiona w kamieniu. Indy wybrał Estebana do wspólnej pracy nie ze względu na doświadczenie w dziedzinie archeologii, lecz dlatego, że był on wnukiem pewnego starego szamana i wiedział dużo o Majach. Teraz jednak Indy uświadomił sobie, że ta właśnie wiedza może stanowić przeszkodę.

Indy wsadził głowę w otwór i zaczął włazić do mrocznej komnaty, mając nadzieję, że Esteban pójdzie za nim. Wciągnął w nozdrza zastałe, nieruchome od wieków powietrze, a jego wyobraźnia ukazywała szalone wizje tego, co może znajdować się przed nimi.

- Jones! Jesteś tam, Jones? - w tunelu zadudnił niski, autorytatywny głos Bernarda.

W samą porę - pomyślał Indy, szybko wydostając się z pomieszczenia.

- Właśnie tutaj, doktorze.

Bernard był tęgim mężczyzną o rzadziejących, przetykanych siwizną włosach, nosił grube okulary. Rozmiary tunelu sprawiły, że zgarbił się tak bardzo, iż wyglądał teraz jak niedźwiedź, który częściowo rozprostował swój zad. Za doktorem szedł jego asystent, młody Maj imieniem Carlos, którego Bernard traktował jak niewolnika. Gdy Bernard zobaczył otwór, stanął tak, jak gdyby swym wielkim łapskiem zamierzał wymierzyć Indy’emu zamaszysty cios.

- Byłeś już w środku, Jones?

- Nie, sir. Czekałem cały czas właśnie tutaj. Deirdre nie powiedziała panu?

- Co mi miała powiedzieć? Wcale jej nie widziałem.

- To dziwne.

Indy zaklął pod nosem. Deirdre prawdopodobnie poleciała z Johnem się kąpać, żeby po prostu mu dokuczyć. Chryste, jeżeli cokolwiek stało się masce, on był za to odpowiedzialny i wiedział doskonale, że może go to kosztować utratę pracy, szczególnie że szefem był człowiek taki jak Bernard. Postanowił o niczym mu nie mówić, szybko jednak zrozumiał, że to mogłoby jeszcze sprawę pogorszyć. Lepiej od razu stawić wszystkiemu czoło.

- Więc nie widział pan tej nefrytowej maski?

- Jakiej maski?

Indy opisał odkrycie i wyjaśnił, dlaczego usunął maskę ze ściany.

- Mój Boże - powiedz...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zolka.keep.pl