image Home       image Fowles,       image Fitzgerald,       image r04 06 (9)       image R 22MP (3)       image 45 (3)       

Linki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jacek Inglot - 10 opowiadań
Jacek Inglot
10 opowiadań
Błogosławieństwo dla Mr Browna
Nie wiem, czy taka śmierć jest
dużo gorsza niż jakaś inna.
Nevil Shute "Ostatni brzeg"
Po trzech tygodniach wiatr zmienił kierunek. Przywiał z południa słońce, zapach świeżej trawy a także trochę
bakterii. Radioaktywność spadła na tyle, że mogły one rozpocząć chwalebny proces rozkładu spoczywające w kościele
trupa. Mr Brown tedy radośnie gnił i wydawał się nie mieć nic przeciwko temu. Dochodziła właśnie piętnasta, silniejszy
podmuch wiatru trzasnął okiennicą w kościelnej piwnicy - odłamki szkła spadły na agregat prądotwórczy, uruchamiając go.
Nabożeństwo mogło się wreszcie rozpocząć...
- Kogo tu dzisiaj mamy... John Brian Brown, biały, urodzony 15 czerwca 1974 w Filadelfii, zmarły 2 września 2019
w Kansas. Syn Williama i Diany, z domu Burdock. Absolwent Stony Brook, wydział prawa. We wczesnej modłości
aktywny uczestnik Ruchu Zbawienia Ameryki. Aresztowany w 1998 za ekscesy uliczne, wypuszczony po trzech
miesiącach. Od tego czasu zwolennik Panamerykańskiego Stylu Bycia. Dwukrotnie żonaty, troje dzieci. Członek
zreprogramowanego Kościoła Ostatecznej Światłości. Pracował jako doradca finansowy w Korporacji Hansona [estetyczna
i seksy bielizna na wszelkie okazje!]. Heteroseksualista, ostatnio w niezbyt dobrej formie. Nie stronił od alkoholu i
przygodnych kobiet.
Mr Brown słuchał ze znudzeniem. Dla niego nie były to żadne rewelacje. Bardziej był zainteresowany swoim
wnętrzem - bakterie nie próżnowały. Chwalebny proces rozkładu trwał dalej.
- Dzieciństwo Johna Browna było normalne, można by powiedzieć, że supernormalne. Lubił rówieśników, nie
krzywdził zwierząt [nie wyrywał muchom skrzydełek ani pająkom nóg - nic z tych rzeczy], trzymał się z dala od
dziewczynek - cnotliwy nie tyle z braku chęci, co nieświadomości. Kiedy jako jeszcze siedmiolatek kupił mamie na
gwiazdkę szminkę z kolekcji Penthausa, przypadkowo, rzecz jasna, nie mógł zrozumieć wywołanej tym konsternacji.
Ten szczęśliwy okres bezpowrotnie minął, gdy skończył lat trzynaście i został uwiedziony przez córkę sąsiada,
oszalałą na punkcie seksu z nieletnimi. Olimpijski spokój ducha Johna Browna został nieodwołalnie zburzony: seksualne
rozbudzenie spowodowało szereg implikacji, uwieńczonych krystalizacją antypanamerykańskiego światopoglądu. Jak
wiadomo, seks i polityka jedną chodzą dróżką, jak bliźniacza para prosiaków. Trzy dni po maturze podpalił policyjny
samochód, potem upił się i zerżnął pierwszą napotkaną kurwę. I to był koniec jego szczęśliwego, amerykańskiego
dzieciństwa...
Mr Brown chciał zaprotestować, choćby przez ruszeniem palcem w bucie, ale po chwili zrezygnował. To nie
mieściło się w konwencji, ostatecznie był gnijącym trupem. Mimo to czuł się bardziej żwawo niż przez większą część
życia.
- Ciekawe, czy Mr Brown pamięta, że jako młody student i neohipiej ryczał wraz z innymi "Precz z Panameryką!" i
obrzucał butelkami z benzyną policyjne samochody? Nic tak nie podtrzymuje politcznych przekonać jak koklajl Mołotowa.
A ile razy naparzał się z glinami, raz nawet udało mu się jednemu policjantowi złamać dwa żebra - też miał wtedy ze sobą
pałkę. A jak po każdej rozróbie ćpał z kumplami LSD-80, rzekomo w poszukowaniu drzwi do lepszego świata - jak
pompując jedną laskę po drugiej przysięgał, że albo ONI jego, albo ON ich. I co z tego zostało, Mr Brown?
Zaatakowany tak bezpośrednio, Mr Borwn początkowo chciał odpowiedzieć, ale w ostatecznie postanowił
skomentować rzecz ostentacyjnym wydaleniem gazów. Wyraźnie miał gdzieś wyrzuty sumienia z powodu wyparcia się
ideałów młodości. Niedwuznacznie sugerował, że nie on jeden...
- Klęskę ruchu antypanamerykańskiego przyjął dość osobliwie. Postanowił ze sobą skończyć - czuł się nijako, nie
zatłuczony na manifestacji anie nie zamknięty w więzieniu. Początkowo myślał o samospaleniu przed Kongresem, ale
odstręczyły go tłumy chętnych. Pragnął, aby jego śmierć była jednak czymś choć trochę wyjątkowym. Widok zdychającego
na AIDS homoseksualisty natchnął go osobliwym pomysłem. Przez pół roku prowadził życie aktywnego geja, w nadziei,
że złapie wirusa. A że nie zawsze, nawet w Panameryce, mamy to co chcemy, więc nie złapał.
Czymże jest homoseksualna przeszłość wobec takiej np. bomby atomowej? - zapragnął krzyknąć Mr Brown, ale w
końcu ograniczył się do wydęcia policzków i wyszczerzenia zębów. Opuchnięty język, nie mieszczący się już w ustach,
niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że nadal trzymamy twarz. Z nory wypełznął anemiczny szczur i chwiejąc się jak
pijany podreptał do katafalku. Chwilę patrzył, jakby w zadumie, na błyszczące w popołudniowym słońcu srebrne okucia
trumny, po czym przewrócił się na grzbiet, wyrzucając pyskiem strugę krwi.
- Kiedy mimo uporczywych wysiłków nie złapał AIDS, postanowił jednak ostentacyjnie podpalić się na Wall Street,
ale gliniarze zamknęli go za naruszanie porządku. Przesiedział trzy miesiące w stanowym więzieniu, w dzień czyszcząc
kible, w nocy zaspokajając potrzeby miejscowych pederastów. I oto stał się cud resocjalizacji - z więzienia Mr Brown
wyszedł jako najgorętszy zwolennik Panamerykaśskiego Stylu Życia. On to wszystko po prostu zaczął kochać! I policjanta
na rogu, i supermarket z niezdrową żywnocią, perspektywy życiowe, dolara i wyścig szczurów, władze stanowe a nawet
Wuja Sama. Wszystko to wydało mu się naraz rajem na ziemi. W naszego Mr Browna wstąpił nowy, panamerykański duch
- w ciągu trzech lat dokończył studia, ożenił się, spłodził dzieci i zaczepił w Korporacji Hansona [ładna i estetyczna
bielizna!], zarobił kupę forsy na kilku udanych kontraktach, którą potem wydał z dużą przyjemnością, słowem: jadł, pił i
wydalał [nie liczmy tych kilku nietrawności], kopulował [umiarkowanie i bez specjalnych perwersji] i był wreszcie
SZCZĘŚLIWY na nasz jednynie możliwy, panamerykański sposób, czego sobie i wam, drodzy Bracia i Siostry, życzę. Czy
można chcieć czegoś więcej?
Głos chrapnął i umilkł, jakby nabierając powietrza przed następną frazą. Mr Brown słuchał z zainteresowaniem,
mimo iż przeszkadzała mu w tym trochę wyciekając z uszu brązowa substancja podbna do gumowego kleju.
MODLITWA Mr Browna
1
Jacek Inglot - 10 opowiadań
- Obym zawsze jadł, pił i używał na ile mnie stać!
- Obym zawsze dupczył do upadłego!
- Oby moje konto rosło w postępie geometrycznym!
- Oby moje dzieci miały więcej niż ja!
- Oby szlag trafił mojego szefa!
- Oby Bóg zachował Wuja Sama i Panamerykę!
- Oby Niebo było Panameryką!
- A teraz, Bracia i Siostry, polećmy Bogu duszę Johna Briana Browna, dobrego człowieka, uczciwego konsumenta,
prawego Panamerykanina. Niech spoczywa w spokoju!
OSTC [Computers's System od True Confusions]
obiekt: John Brian Brown
zlecieniodawca: Korporacja Hansona [pamiętaj, seksy bielizna!]
o p ł a c o n o p r z e l e w e m
program: standart katharsis 3.1
zalecenie: udzielić odpustu
Na ołtarzu, nad płaskim holograficznym emiterem ukazała się rozmigotana postać młodego kapłana, który z
uroczystą miną udzielił opustu Mr Brownowi, błogosławiąc go dostojnie rękoma odzianymi w białe rękawiczki. Nad jego
głową wyświetlił się złoty napis: ABSOLVED. Mr Brown wydawał się poruszony - wreszcie, trzydzieści jeden dni po
śmierci, jego napięty brzuch pękł z hukiem.
Mr Brown oddał ducha Panu.
Don Kichote 2597
Ten sen, a właściwie obraz, nękał go już kolejną noc. To była twarz kobiety wyłaniająca się z ciemności, widziana
początkowo z półprofilu, powoli obracająca się, aby wreszcie spojrzeć prosto. Zielone, lekko zmrużone oczy, nieco zbyt
pełne, bladoczerwone us ta, wijące się, kręcone włosy. Kobieta uśmiechnęła się nieznacz nie, ale kiedy otworzyła usta, aby
coś powiedzieć, obraz zniknął jak zdmuchnięty. Dalej był jego zwykły, czarny jak studnia sen, gdzieniegdzie upstrzony
garściami białych iskier, które nie wiadomo dlaczego natrętnie brzęczały niczym dzwonek nterkomu.
Odeus budził się niechętnie i powoli. Rzeczywiście, dzwonił interkom. Podniósł rękę i pstryknął w wyłącznik.
- Przepraszam, kapitanie - poznał głos oficera wachtowego, porucznika Kunerta. - Mamy coś ciekawego, dość
niezwykłą emisję. Chciałbym, aby pan to zobaczył.
- Dobrze - Odeus ziewnął. - Zaraz przyjdę.
Trzy minuty później siedział już w sterówce. Kunert na dużym ekranie przeglądał jakiś materiał. Strzępy obrazów
układały się w kalejdoskopową, zupełnie nieczytelną mozaikę, wreszcie coś czy ktoś trzymający kamerę znieruchomiał i
mogli wreszcie cokolwiek zobaczyć. Kadr przedstawiał ponurą, ciemną polanę, zasnutą białymi oparami, otoczoną
drzewami o fantazyjnym, nieziemskim kształcie, przypominającym florę planety Pur. Kamera drgnęła i zjechała na lewo,
obejmując fragment kosmicznego dysku o dość archaicznym kształcie. Na opuszczonym w błoto trapie kłębiło się
kilkanaście nagich kobiet. Kamera wykonała zbliżenie: jak widzieli, niektóre kobiety histerycznie krzyczały, inne w
zupełnym szoku patrzyły martwo przed siebie. Odeusa zaintrygowała jedna twarz - skupiona i spokojna, coś mówiła
zwrócona do kamery. Drgnął, poznawszy kobietę ze snu. Obraz zbladł, postacie zniknęły w bagiennym oparze. Po chwili
wszystko znikło.
- Skąd nadano ten komunikat? - spytał.
- Pewnie z gromady Aderaan - odpowiedział stojący od dłuższego czasu w drzwiach sterówki Nesthoor. - Czy nie
tak?
Kunert sprawdził czytnik i skinął twierdząco głową.
- Wiesz coś o tym? - Odeus popatrzył uważnie na Nesthoora. Ten uśmiechnął się enigmatycznie.
- Tak, to nadano z Dulcynei.
- E, nie ma takiej planety - obruszył się Kunert. - Coś zmyślasz.
- Szybko ferujesz sądy, gołowąsie - powiedział Nesthoor, przypominając, że jest tu najstarszym. Zresztą, to był jego
ostatni lot. - Oczywiście, że ta planeta istnieje, tylko nikt nie wie gdzie.
- Dziwne - mruknął Odeus. - Nic o tym nie słyszałem.
- Nie wykładają o tym w akademiach, choć może powinni. To, co widzieliście, to relacja z katastrofy, a właściwie
przymusowego lądowania automatycznego transportowca "Ter-16", wiozącego blisko dwieście pięćdziesiąt kobiet dla
osadników na New Walden. Wyruszył w drogę sto dwadzieścia lat temu i nigdy nie dotarł do celu. Wiecie, to był początek
kolonizacji kosmosu, technika pokonywania podprzestrzeni pozostawała wówczas w fzie na poły eksperymentalnej, na
zawsze zginęło w otchłani niezbadanego kosmosu wiele statków. Oczywiście, kiedy "Ter-16" nie przybył o oznaczonym
czasie na miejsce, wysłano do najbardziej prawdopodobnego rejonu katastrofy ekspedycję ratunkową. Nic jednak nie nie
znaleziono, statek przepadł bez śladu.
- W takim razie skąd ta emisja?
- Właśnie, to jakby zupełnie osobna historia. Jakieś sześćdziesiąt lat temu satelity nawigacyjne sektora Perseusza
złapały słabą wiązkę emisji video z kierunku Aderaan. Było to kilkadziesiąt sekund relacji z błotnistej planety, na której
wylądował statek z gromadą kobiet na pokładzie. Porównanie danych wykazało, że to "Ter-16" - widocznie w czasie
awaryjnego lądowania część kabin uległa dehibernacji, stąd te nagie kobiety. Wyobrażam sobie, co musiały przejść, budząc
się nagle w piekle nieznanego świata.
- Nie próbowano ich ratować? - Odeus cofnął zapis i patrzył teraz na twarz kobiety, niemo poruszającej ustami.
- Jak? W komunikacie nie zawarto żadnych danych astronawigacyjnych, sama emisja została kilkadziesiąt razy
odbita i jedyne co zdołano ustalić. to ogólny kierunek na Aderaan. Mimo to posłano wtedy wyprawy do przypuszczalnych
miejsc katastrofy, bez rezultatu. Tej planety nie można odnaleźć.
2
Jacek Inglot - 10 opowiadań
- A dlaczego taka dziwna nazwa, Dulcynea? - spytał Kunert.
- To chyba pomysł jakiegoś miłośnika Cervantesa, Dulcynea, jak wiadomo, naprawdę nie istniała, stąd i Don
Kichote nie mógł jej odnaleźć. Była dlań złudzeniem, garścią wrażeń i urojonych obrazów, takich jak te, które
bezsensownie od tylu lat przemierzają czas i przestrzeń, bez końca mamiąc nas daremnym wezwaniem...
Pięć dni później Nesthoor zobaczył Odeusa w barze kosmodromu Karak'Pur. Kapitan siedział ponury przy
kontuarze i obracał w palcach starożytną monetę, którą przechowywał jako coś w rodzaju talizmanu. Nesthoor przysiadł się
i czas jakiś w milczeniu sączyli piwo.
- Zdecydowałem się - powiedział Odeus. - Zbiorę wszystko co mam i kupię jacht. Jestem pewien, że można je
odnaleźć. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że po tym wszystkim położyły się z powrotm do lodówek. Czekają na mnie...
śnią o mnie.
Nawigator spojrzał na niego ostro, potem, jakby rozumiejąc, pokręcił z rezygnacją głową.
- Gonisz na mirażami, tej kobiety już dawno nie ma!
- Doprawdy? - Odeus upił łyk piwa i uśmiechnął się, ale do wewnątrz, do siebie.
- Wybij to sobie z głowy, gromada Aderaan liczy przeszło trzy tysiące światów, do tej pory zbadano może ze sto.
Gdybyś żył trzy razy dłużej, nie zdołałbyś oblecieć bodaj połowy z tego. Na co ty liczysz?
Odeus puścił monetę i patrzył, jak wiruje na blacie.
- Na szczęście - odpowiedział.
Inquisitor
W apollińskiej atmosferze pokoju nauczycielskiego dzwonek ogłaszający koniec długiej przerwy zabrzmiał
szczególnie ostro i nieprzyjemnie.
- Jezuuuu... - zawył nostalgicznie Jan Łucek, geograf, dla oszczędności zwany Łucjanem, i na jego twarzy odbił się
wyraz zniechęcenia. - Znowu trzeba iść na tę golgotę.
W oficjalnej dydaktycznej nomenklaturze "golgota" nosiła nazwę jednostki lekcyjnej.
- Jeżeli ci życie zbrzydło i świat stał się piekłem, wsadź łeb do muszli i pierdolnij deklem - strzelił w jego kierunku
Rybak, anglista, który miał się dzisiaj za jedynego prawdziwego cierpiętnika systemu edukacyjnego, ponieważ od rana
dręczył go obrzydliwy kac. Lubował się wówczas w prostych i niewyszukanych mądrościach ludowych.
- Gdybyż to było takie proste - westchnął ciężko informatyk, nazywany powszechnie Teogderykiem , ksywę tę
nadała mu wdzięczna młodzież, jako że na każdej lekcji podkreślał wartość solidnego, teoretycznego przygotowania, co
uczniowie mieli za "teoretyczne gderanie". - Poza tym o wiele łatwiej poszukać sobie solidnej gałęzi, najlepiej na młodym
drzewie. Nie zapomnij tylko namydlić pętli.
Łucjan wybałuszył na nich przerażone oczy.
- A idźcie mi do diabła z takimi radami! - krzyknął i chwytając po drodze dziennik wypadł w głąb szkolnych
kazamatów. Za nim powoli ruszała się i reszta , nauczyciele łapali za dzienniki i znikali za drzwiami. Po chwili zostałem
sam.
Miałem teraz okienko, czyli wolną godzinę, którą zasadniczo powinienem spędzić na poprawianiu wypracowań .
Spojrzałem z niechęcią na ich stos, spoczywający na moim kawałku stołu; przypominały cienkie, lejące się naleśniki,
ułożone jeden na drugim - potrzebny byłby tylko słoik dżemu i widelec. Ujrzałem je oczyma wyobraźni, ślicznie
wypieczone, parujące i zachęcająco pachnące. Wizja była tak sugestywna, że poczułem, jak kąciki ust wypełniają mi się
śliną. Przełknąłem ją, gromiąc się równocześnie za grzech łakomstwa. Naleśniki zniknęły i znowu widziałem prozaiczny
stos czekających na sprawdzenie bazgrołów. Chociaż mógłbym przysiąc, że w powietrzu nadal unosił się skręcający kiszki
zapach. Nie miałem czasu więcej nad tym deliberować, ponieważ do pokoju wpadła Krystyna, sekretarka dyrki.
- Herman wyskoczył przez okno! - wrzasnęła, okręciła się w miejscu jak fryga i już ją wywiało z powrotem.
Nie wierzyłem własnym uszom - Herman, historyk, zwany Pobożnym, bowiem specjalizował się w Piastach
śląskich, sprawiał wrażenie najspokojniejszego faceta w całej budzie. Skakanie przez okno czy nawet skakankę w jego
wykonaniu wydawało się równie nieprawdopodobne co i lot na Księżyc.
Wyjrzałem na zewnątrz. Rzeczywiście, na trawniku z tyłu szkolnego budynku leżał na wznak Herman, wokół
którego kręciło się kilku uczniów pod dowództwem peowca. Ten objaśniał właśnie szczegółowo obrażenia związane z
pęknięciem śródstopia i uszkodzeniem stawów. Błyskawicznie zbiegłem na dół. Hermana tymczasem położono na
noszach , nie wyglądał dobrze, cały blady i trzęsący się jak osika.
- Skąd on skoczył? - spytałem. Peowiec bez słowa wskazał otwarte okno na pierwszym piętrze. Ani chybi ubikacja.
Pochyliłem się nad leżącym historykiem.
- Po coś to uczynił, człowieku boży? - zapytałem. Herman dalej dygotał, szczękając zębami, w końcu wykrztusił:
- Mmmusiałem... zzzatrzasłłłooo... dzzzwonekkk...
Zrozumiałem z tego, że, zatrzaśnięty w ubikacji, usiłował przez okno wydostać się na zewnątrz i zdążyć na lekcję.
A mówią, że nauczyciele w ogóle się nie przykładają do roboty. Proszę, oto nasz historyk ryzykował życiem, aby wyłożyć
absolutnie nikomu niepotrzebną lekcję o wojnie trzydziestoletniej czy rewolucji przemysłowej w Anglii. Chciałem w tym
momencie udzielić Hermanowi pochwały na miejscu, niczym sam Kim Ir Sen, ale właśnie zjawiło się dwóch ludzi z
pogotowia i peowiec mógł przystąpić do praktycznej lekcji przekładania poszkodowanego z jednych noszy na drugie.
Wracając do pokoju zatrzymałem się przy nauczycielskiej ubikacji. Samobójczy skok z powodu zatrzaśniętych
drzwi? Owszem, czasem zdarzały się zatrzaśnięcia, aż do zeszłego tygodnia, kiedy jeden z użytkowników definitywnie
zablokował zamek, łamiąc w nim klucz. Od tej pory wchodził tam kto chciał i miało tak trwać aż do momentu, gdy
konserwator upora się z teoretyczną stroną zagadnienia (tzn. kupić nowy zamek czy naprawić stary). Pchnąłem ostrożnie
inkryminowane odrzwia, chodziły lekko jak posmarowane masłem. Wszedłem do środka, zatrzaskując je za sobą z całej
siły. Potem znowu otworzyłem. Nic.
Przywidziało mu się czy co? Nie wiedziałem, co o tym myśleć, w związku z czym dałem sobie spokój i poszedłem
na górę.
Oczywiście cały pokój nauczycielski huczał od plotek.
- A ja wam mówię, że on się zakochał - oświadczyła pani Zosia, rusycystka. - Eto emocjonalnyj cziełowiek,
diejstwitielno romanticzieskaja duszcza!
3
Jacek Inglot - 10 opowiadań
- Herman? - powiedział z powątpiewaniem Teogderyk. - On się takimi bzdurami nie zajmuje, to człowiek wyższych
ideałów, kochać by się mógł co najwyżej w świętej Jadwidze.
Ale teoria pani Zosi już chwyciła i zaczęto się teraz zastanawiać, któraż to bogdanka zmusiła Pobożnego do tak
desperackiego kroku. Wtedy po raz pierwszy padło imię Patrycji.
- Och, Patrycja... - powiedział z westchnieniem Rybak i zamknął z lubością oczy.
- Jaka znowu Patrycja! - zdziwiłem się.
- Przekonasz się - Rybak uśmiechnął się znacząco i puścił do mnie oko. - Mróz po kościach idzie...
W tych sprawach Mister Fisherman nie stanowił dla mnie autorytetu, jako że bezkrytycznie ciął, co podleci, folgując
resztkom młodości i tracąc przy tym ostatki owłosienia. Zaliczał głównie zresztą maturzystki, które oddawały mu się ze
względu na egzamin. Anglista, widząc moją sceptyczną minę, dodał:
- Sam zaraz zobaczysz. Dyrka prosiła, abyś poszedł za Hermana na fakultet i zajął ich trochę. Dzisiaj już się nie da
ściągnąć innego historyka.
- I ta Patrycja tam będzie.
Rybak nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko wyjątkowo obleśnie.
Wzruszyłem ramionami i poszedłem szukać dziennika.
Gabinety historyczne znajdowały się na pierwszym piętrze - fakultet Hermana siedział w środku, z dziennika
wynikało, że jest to szesnastu maturzystów płci obojga. Kładłem już rękę na klamce, kiedy naraz zastanowiła mnie
panująca za drzwiami cisza.
Zwykle czekająca na nauczyciela młodzież daje czadu na całego, zupełnie nie oszczędzając młodych strun
głosowych. Z drugiej strony nie była to cisza absolutna, coś tam przez szpary we framudze przeciekało - jakieś
wielogłosowe dyszenie, sapanie, chwilami mlaskanie. Do licha, co oni tam wyprawiają? - pomyślałem, naciskając klamkę.
Dobrze, że uchyliłem drzwi tylko trochę, od całości sceny dostałbym prawdopodobnie pomieszania zmysłów.
Ujrzałem oto fragment zajmującego środek klasy kłębowiska nagich ciał, zajętych kopulacją, masturbacją i co tam kto
mógł wymyślić. Dupy, pośladki, penisy i języki ruszały się szybko w tępym, tartacznym rytmie i w monotonii
charakterystycznej dla pornosów produkcji Madame Orlowski. Gapiłem się na to przez piętnaście może sekund, po czym
zatrzasnąłem z hukiem drzwi i oparłem o nie ciężko, ledwo mogąc ustać na drżących nogach.
Otarłem chusteczką pot z czoła - od tego widoku spociłem się jak mysz. Nie ulegało wątpliwości, że albo ja
zwariowałem, albo ci za drzwiami. Tertium non datur.
Tak czy owak rzecz należało wyjaśnić do końca. Inkwizytorze, do dzieła.
Otworzyłem drzwi na oścież - gwar klasy ucichł i uczniowie, jak na komendę, obrócili ku mnie głowy.
Wszyscy siedzieli na swoich miejscach, ubrani od stóp do głów, z rozłożonymi książkami i zeszytami. Na mój
widok wstali i chcieli chórem powiedzieć dzień dobry, ale machnąłem ręką, aby dali sobie spokój. Usiadłem za biurkiem
Hermana i zacząłem sprawdzać obecność.
Patrycja była zapisana pod numerem, nomen omen, trzynastym. Oczywiście rewelacje Rybaka na jej temat, jak
zwykle u tego erotomana, okazały się przesadzone, niemniej zełgałbym jak pies, mówiąc, że nie uczyniła na mnie
wrażenia. Wysoka, rudowłosa, zielonooka, o ładnej, pociągłej twarzy, zepsutej trochę zbyt intensywnym makijażem.
Siedziała całkiem sama, w najodleglejszym kącie, obserwując mnie spod zmrużonych powiek. W jej wzroku było coś
niepokojącego. Poczułem się naraz nagi i zawstydzony - czy może być spojrzenie równie intensywne jak Chanel numer 5?
Taki wzrok, więcej, wyraz twarzy, miała Sylwia Kristel jako Emmanuelle w czasie sceny w samolocie, między jednym a
drugim stosunkiem. Tak mogła patrzeć tylko babilońska nierządnica.
Cała reszta klasy spoglądała na mnie w sposób jak najbardziej niewinny i prozaiczny. Jeśli jeszcze minutę temu
nurzali się grupowo w rui i porubstwie, musieli mieć wręcz nieludzką zdolność metamorfozy - albo to, co widziałem,
stanowiło wyłącznie twór mojej imaginacji. Wyglądało to tak, jakbym na jawie śnił któryś z bardziej sprośnych snów
Rybaka.
Jeszcze raz spojrzałem na Patrycję; odprężona, rozluźniona nawet, uśmiechała się do mnie z nietajoną perwersją. O
wszystkim wie! - przeszło mi przez głowę w nagłym olśnieniu. I to z tego powodu ma tak świetny ubaw? W jej oczach
zamigotały figlarne ogniki, rozchyliła usta i na moment ukazał się w nich koniec różowego języka, dotykający górnej
wargi. Przeklęta nimfetka, czy myśli, że każdy w tej szkole jest Rybakiem? Odpowiedziałem jej jednym z moich
najszczerszych uśmiechów, typu "belfer też człowiek". Zawsze zdążę się z nią policzyć.
- Otwórzcie zeszyty. Ostatnio mówiliście o wystąpieniu Lutra i kontrreformacji. Jedną z cech kryzysu renesansu
było nasilenie się procesów o czary. Najsłynniejszy podręcznik inkwizycji, "Młot na czarownice", po łacinie Malleus Malef
carum, opublikowano już w roku 1486, czyli jeszcze przed wojnami religijnymi... $
Dzień następny zaczął się zwykłym szkolnym kieratem: lekcja, przerwa, lekcja. ,O wypadku Hermana dyskutowano
jeszcze, ale z mniejszym zapałem: Bardziej się stresowano mającą niedługo nastąpić kuratoryjną wizytacją. Tak trwało aż
do długiej przerwy.
Kręciłem się wtedy na dyżurze i widziałem, jak Teogderyk znika właśnie w sekretariacie. Wynurzył się stamtąd po
niespełna pół minucie z paniką wypisaną na twarzy. Spojrzał w moim kierunku i machnął rozpaczliwie ręką. Cały czas stał
przy drzwiach do sekretariatu, trzymając się kurczowo klamki.
- Co się dzieje? - zapytałem. - Wyglądasz, jakbyś zobaczył diabła...
- Gorzej - sapnął, nie odstępując drzwi ani na moment. - Sam popatrz.
Uchylił je na tyle tylko, abym mógł wsadzić do środka głowę. Rzeczywiście, tego widoku można było się
przestraszyć. Nie żeby Krystyna miała złą figurę i czy jakieś szczególne defekty, nie, wszystko przedstawiało się bardzo
przyzwoicie. Niemniej widok dokumentnie gołej sekretarki, pracującej jak gdyby nigdy nic, mógł jednak w środku
szkolnego dnia trochę zaszokować.
Krystyna, nieco pochylona, wypełniała jakiś formularz. Podniosła głowę i spojrzała na mnie.
- Dlaczego nie wchodzisz? - zapytała spokojnie.
- Zzzzarazzz... - cofnąłem się i zamknąłem drzwi.
Teogderyk wyjaśniał jakiemuś uczniowi, że sekretariat jest chwilowo nieczynny. Spojrzał na mnie ponaglająco.
- Zrób coś! - syknął.
- Ale co? - zupełnie nie miałem żadnego pomysłu.
- Idź tam i spróbuj ją jakoś ubrać.
4
Jacek Inglot - 10 opowiadań
Wiśta wio, łatwo powiedzieć - przyszła mi na myśl jedna z ludowych mądrości Rybaka. Chyba jednak nie było innej
rady.
Wsunąłem się ukradkiem do sekretariatu i podszedłem do biurka Krystyny. Nadal siedziała za nim goła jak ją Pan
Bóg stworzył: z tyłu dostrzegłem krzesło z ułożonym w porządną, wojskową kostkę kostiumem. Z oparcia zwisały
pończochy wraz z bielizną, buty stały obok. Przemawiał z tego widoku charakter osoby systematycznej i uporządkowanej.
Dlatego to, ca widziałem za biurkiem, nie chciało mi się pomieścić w głowie.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to rozpaczliwa demonstracja znudzonej na śmierć urzędniczki - i takie wypadki
notują kroniki obyczajowe. Niemniej wiąże się z tym określone, prowokacyjne zachowanie, wyzywający wzrok, wulgarne
propozycje itp. Krystyna nadal pracowicie wypełniała formularz, nie zwracając na mnie większej uwagi.
- Jeśli masz coś naprawdę ważnego, to wolałabym później, teraz jestem zajęta - otworzyła skoroszyt i sprawdzała
coś w rozdzielniku.
- Ehm, jakby ci to powiedzieć... - podsunąłem sobie wolne krzesło i usiadłem tuż przy biurku. - Powiedz mi, jak się
czujesz?
Przerwała wypisywanie danych i spojrzała na mnie z uwagą. Wzrok miała niewinny i niczego nieświadomy.
Znalazłem w nim tyleż perwersji co i kociego płaczu, jedynie chłód i irytację biuralistki, której przeszkadza się w pracy.
- Nie narzekam - odparła. - A co się właściwie dzieje?
- Eee, widzisz... - wiłem się jak na szpilkach, zastanawiając gorączkowo, jakby tu jej powiedzieć. - Wydaje mi się,
że nie wszystko jest z tobą w porządku.
Krystyna wyprostowała się na krześle i spojrzała na mnie znowu, tym razem z rezerwą. Starałem się gapić gdzieś w
górny róg pokoju, zawsze podejrzewałem, że ma niezły biust.
- Czy masz jakieś zastrzeżenia do mojej pracy? - zapytała zimno.
- Nie, skądże, tylko... - plątałem się coraz bardziej. Cierpiętniczo wzniosłem oczy do nieba, tam szukając
natchnienia. - Tfu, zaraza, apage, satanas .
Na ziemię sprowadził mnie jej cienki wrzask: Krystyna zakryła piersi rękoma i krzycząc coraz głośniej,
rozpaczliwie wierciła się na krześle, szukając miejsca, gdzie mogłaby się schować.
- Nie wrzeszcz - powiedziałem i z godnością odwróciłem się do niej plecami. - Ubranie masz z tyłu, złożone na
krześle.
Teogderyk pilnuje drzwi i nikt tu nie wejdzie.
Kiedy wychodziłem z sekretariatu, zatrzymał mnie Łucjan. Wyglądał dosyć marnie podkrążone oczy i drżące ręce,
którymi bezskutecznie usiłował wydłubać z paczki papierosa. W końcu wcisnął paczkę z powrotem do kieszeni i nachylił
się ku mnie.
- Wiesz, chciałbym pogadać - szepnął konspiracyjnie.
W tej chwili dzwonek oznajmił koniec długiej przerwy.
- To może po lekcjach? - zaproponowałem. - Kończymy dziś chyba razem.
- Wolałbym jak najwcześniej - mruknął zgnębionym głosem i powlókł się przed siebie.
Reszta dnia minęła spokojnie. Po ostatniej lekcji Łucjan dał mi znać, abym nie wychodził z pokoju
nauczycielskiego , został też Teogderyk, jak zwykle brodzący w stosie komputerowych wydruków. Geograf zaczął bardzo
oficjalnie:
- Wiesz, mówią, że znasz się na sprawach dziwnych i niewytłumaczalnych, a nawet niesamowitych i, jakby tu rzec...
- Diabelskich - poddałem mu uprzejmie.
- No właśnie - z miny Łucjana przebijał wstyd racjonalisty przyłapanego na wierze w krasnoludki.
- A jakże, na diabłach i czarownicach zna się jak nikt - zaśmiał się kpiarsko Teogderyk, od początku nadstawiający
ucha. -
Młodzież nazywa go inkwizytorem.
- A w czym konkretnie rzeczą - zapytałem.
Łucjan chrząknął zakłopotany.
- W klopie - wyjaśnił. - To było wczoraj, już po wypadku Hermana. Lepiłem plastelinowy model i ubabrałem się po
łokcie. Odkręciłem kran i... przerwał i zbladł jak ściana.
- I co? - zapytał Teogderyk, wyraźnie zaciekawiony. - Fenol czy rtęcią
- Krew!!! - wybuchnął Łucjan. - Siknęło tak, że po sekundzie obryzgało mnie od stóp do głów, strumień walił z
kranu jakby pod ciśnieniem stu atmosfer. Miałem ją wszędzie, na twarzy, na ubraniu, ciepłą, wstrętną, lepką i dławiącą.
Próbowałem zamknąć kran , ale kurek urwał się i został mi w ręku. Strumień walił jak oszalały, potem strzeliła głowica
kranu, rozerwało ją na kawałki, w ścianie zrobiła się dziura wielka jak piłka do siatkówki, skąd wylewało się to wszystko z
siłą górskiej kaskady. Nie mogłem nic zrobić, stałem już po pas w spienionej krwi, chciałem dobrnąć do drzwi, ale
wypadająca ze ściany struga odpychała mnie w przeciwną stronę. Zbełtana krew sięgała mi po szyję i...
- Zemdlałeś - stwierdziłem beznamiętnie. - To jedyny rodzaj ucieczki w takich sytuacjach.
- Znalazła mnie woźna, leżącego na wznak przy umywalce. Po krwi nie było ani śladu, ciekła tylko woda z
zatkanego zlewu.
- Ciekawe - mruknął Teogderyk. - Plaga indywidualnych halucynacji?
- Jakich halucynacji! - uniósł się geograf. - Czułem smak tej krwi, plułem nią i rzygałem...
Ale ja już miałem gotową hipotezę.
- Uczysz przypadkiem Patrycję?
- Tę rudą? Owszem, leniwa bestia aż strach, huknąłem jej ostatnio lufę...
- No właśnie - uśmiechnąłem się szeroko. - Zapytaj ją przy najbliższej okazji o byle co i postaw dobry stopień. Nie
powinno być więcej takich halucynacji. Spróbujesz?
- Co takiego? - Łucjan spojrzał podejrzliwie.
- Zrób, jak mówię, później ci wyjaśnię w czym rzecz - ziewnąłem i zerknąłem wymownie na zegarek. Z moich
dotychczasowych ustaleń wynikało, że Herman postawił Patrycji trzy lufy, stąd groziło jej niezaliczenie fakultetu. Łucjan
patrzył na mnie jeszcze przez chwilę, potem machnął z rezygnacją ręką i chwycił za teczkę. Przy drzwiach zatrzymał się na
moment.
- Naprawdę myślisz, że to pomoże? - spytał.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zolka.keep.pl